[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Liza zaczęła się już niepokoić. Zadzwoniła do recepcji hotelu, w którym Jordan
zatrzymał się w Dallas. Miła recepcjonistka poinformowała ją, że pan Wade zwolnił pokój
dzisiejszego ranka, po czym zamówił taksówkę i kazał się zawieźć na lotnisko.
Sześćset mil to dla samolotu Jordana żadna odległość. Dawno już powinien być w
Santa Fe. Chyba mu się nic nie stało.
- Dość już tego! - poleciła sobie, usiłując wyrzucić z myśli obrazy szczytów górskich,
na których walały się szczątki roztrzaskanych samolotów. Jordanowi na pewno nic się nie
stało!
Kilka godzin później Liza nie była już taka tego pewna. Zapadła noc. Na niebie
zalśniły setki gwiazd. Jedzenie wstawiła do lodówki i zapaliła światła w całym domu, żeby
Jordanowi łatwiej było trafić, żeby nie zabłądził.
Najchętniej pobiegłaby na lotnisko, ale nie mogła przecież zostawić domu bez opieki.
A gdyby zadzwonił telefon? Nagle przypomniała sobie, że jeden z pokoi gościnnych miał
balkon wychodzący właśnie na lotnisko. Tam będzie mogła obserwować lotnisko, a
jednocześnie nie musi się bać, że nie usłyszy telefonu.
- Chodź ze mną, Tumblewood - zawołała psa. - Dzisiejszej nocy jesteś mi potrzebny
bardziej niż zwykle.
Pies patrzył na nią tak, jakby wszystko zrozumiał. Poszedł za nią grzecznie przez cały
oświetlony cichy dom. Gdy znaleźli się na balkonie owego pokoju, Liza usiadła na brzeżku
krzesła, a Tumblewood przykucnął przy niej, kładąc jej pysk na kolanach.
Na zewnątrz nie było wcale tak ciepło. Liza wzdrygnęła się. Miała na sobie tylko
cienki sweterek. Przyciągnęła psa bliżej siebie, żeby się trochę ogrzać. Wiedziała jednak, że
nawet bardzo gruby koc by jej teraz nie pomógł. Tej nocy nie będzie jej tak naprawdę ciepło.
Przecież Jordan był tam gdzieś daleko sam.
Mijały godziny. Liza co chwila błagała gwiazdy, żeby pomogły jej ukochanemu
znaleźć drogę do domu. Gdy zaczęło szarzeć i gwiazdy zbladły, Liza zasnęła.
Rano Jordan przeleciał nad domem. Zobaczył Lizę skuloną na krześle na balkonie i
zrobiło mu się ciepło w okolicy serca.
Zrozumiał wszystko od razu. To przez niego marzła na balkonie. Na jego powrót
czekała w tak niewygodnych warunkach.
Mój Boże, ależ to musi znaczyć, że jej na nim zależy, że może nawet go kocha! Tak,
sympatię Lizy czuł w każdym jej spojrzeniu, w każdym jej geście i słowie.
Nie miał natomiast pewności co do własnych uczuć. Tak, chciał Lizy, ale ona tak
bardzo różniła się od kobiet, z którymi dotychczas przestawał. Nie była dziewczyną na jedną
noc i oboje o tym wiedzieli.
Kiedy odlatywał do Dallas, nie myślał o tym, że mógłby jej zaproponować trwały
związek. Później zaś okazało się, że odczuwa stałą potrzebę kontaktowania się z nią. Stąd te
telefony... Wiedział już, co czuł jego ojciec do matki.
W czasie lotu powrotnego rozbłysła jedna z lampek kontrolnych. Jordan natychmiast
skoncentrował się na wskaźnikach aparatury.
Spadło ciśnienie oleju. Samolot dostał się w korkociąg. Mój Boże, Lizo, mam ci
jeszcze tyle do powiedzenia. Nie zrobię tego, jeśli samolot się teraz rozbije i zginę.
Cudem udało mu się wyjść z opresji. Wyprowadził samolot z wiru i natychmiast
wylądował.
Zanim przystąpił do lądowania zauważył, że w dwie postacie na balkonie wstąpiło
życie. Nie spodziewał się nawet, że warkot silnika spowoduje takie zamieszanie. Gdy
zatrzymał rozpędzoną maszynę w miejscu, uświadomił sobie, że ten jego powrót do domu jest
zupełnie inny od wcześniejszych. Tym razem Liza czekała na niego. Liza... rozmarzył się.
Wygramolił się z samolotu, żeby podsunąć klocki pod koła. Wyprostował się i
zobaczył, że Liza i Tublewood galopują ku niemu przez czerwone pola szałwii.
Jordan nigdy jeszcze nie czuł się tak zmęczony, a jednocześnie tak ogromnie
szczęśliwy. Wybiegł im naprzeciw.
Bez zbędnych słów, wyjaśnień i pytań rzucili się sobie w ramiona. Usta ich odnalazły
się w pospiesznym nerwowym pocałunku.
- Tak się bałam! - szeptała Liza niepewnym głosikiem. - Nie mogłam nawet myśleć o
tym, co ci się mogło przytrafić. Gdybyś nie wrócił...
- Nie musisz się już bać - uspokoił ją Jordan. - Jestem już z powrotem w domu. Całe
wczorajsze popołudnie i pół nocy spędziłem na jakimś płaskowyżu, gdzie próbowałem
zreperować samolot. Z konieczności musiałem tam wylądować.
- Czułam, że coś takiego mogło się stać - szepnęła Liza, przytulając się mocniej do
Jordana.
- Przykro mi, że tak się o mnie martwiłaś. Nie miałem możliwości, żeby cię
powiadomić, co się stało. Na tym płaskowyżu nie było żywej duszy, nie mówiąc o telefonie
czy krótkofalówce. - W tym momencie obiecał sobie, że zainstaluje w domu łączność
radiową, albo lepiej weźmie Lizę ze sobą i nie spuści jej z oczu. ^
- Jordan - Liza starła mu z twarzy ślady oleju. - Nie potrafię znaleźć słów, którymi
mogłabym wyrazić to, co czuję.
- Nie szukaj ich - Jordan pocałował ją w powieki i w czubek nosa. - Zdaje się, że
wiem, co czujesz.
Później Jordan pożałował, że nie dał się Lizie wypowiedzieć do końca. Był
[ Pobierz całość w formacie PDF ]