[ Pobierz całość w formacie PDF ]
promieniach słońca. - Ciesz się, rycerzu! Niebawem obaj staniemy przed swoją szansą.
- Cieszyć się? Przecież zamek i bez wątpienia moja pani są w jego rękach!
- Może uciekła - wtrącił Jim.
- Ona jest z rodu de Chaney i strzeże zamku swego ojca, który może poległ w ziemi
Saracenów. Broniła zamku do śmierci albo popadła w niewolę - Brian zagryzł wargi. - W jej
śmierć nie wierzę... A więc jest w niewoli.
- Niech będzie, jak mówisz, szlachetny rycerzu - rzekł Aragh.
- Z całą pewnością tak jest, szlachetny wilku. Ale teraz musimy dokładnie zbadać karczmę,
czy nie ma w niej jakiej zasadzki.
Aragh znów się roześmiał.
- Czy myślicie, że przyszedłbym do was pierwej, niż obejrzałem tę chatę? Zanim was
spotkałem, podszedłem tam bardzo blisko i podsłuchiwałem trochę. W środku jest karczmarz,
jego rodzina i dwóch służących. Poza tym jeden gość, i to wszystko.
- Aha - rzekł Brian. - Więc wchodzimy.
Ruszył pierwszy, a pozostali poszli za nim, nie kryjąc się.
- To niepodobne do Dicka Karczmarza - zaniepokoił się Brian. - Nie stoi w takiej chwili
przed drzwiami, nie patrzy, kim jesteśmy i jakie mamy zamiary...
Wszedł do karczmy i zamarł w bezruchu.
Wpatrywał się w kościstą postać mężczyzny siedzącego na grubo ciosanym stołku. W
jednym ręku trzymał najdłuższy łuk, jaki Jim kiedykolwiek widział, w drugim - strzałę
nałożoną na nie naciągniętą cięciwę.
- A teraz najlepiej zrobicie przedstawiając się - rzekł obcy mężczyzna miękkim tonem z
dziwnym, śpiewnym akcentem. - Wiedzcie, że każdego z was mogę przeszyć strzałą, zanim
zdołacie zrobić jeden krok. Ale wydajecie mi się tak dziwaczną zgrają podróżnych, że jeśli
macie coś do powiedzenia, to gotów jestem wysłuchać.
Rozdział 12
Jestem sir Brian NevilleSmythe! - rzekł szorstko Brian. - A ty powinieneś dwa razy się
zastanowić, czy zdołasz wystrzelić, nim ktoś z nas cię dopadnie. Myślę, że ja sam mógłbym
cię sięgnąć.
- O nie, rycerzu - odpowiedział człowiek z łukiem. - Nie sądz, że zbroja czyni cię lepszym
od całej reszty. Z tej odległości i damski kubrak, i twoja stalowa osłona są równie łatwe do
przebicia. Smoka zaś nawet ślepy nie chybiłby, zważcie. A co do wilka...
Urwał nagle i przez chwilę śmiał się bezgłośnie.
- To jakiś roztropny wilk - stwierdził - i bardzo szczwany. Nawet nie widziałem, kiedy
zniknÄ…Å‚.
- Mistrzu Auku - doszedł spoza otwartych drzwi głos niewidocznego Aragha. - Któregoś
dnia będziesz musiał opuścić tę karczmę i ruszyć w lasy. Gdy przyjdzie ten dzień, to w
najmniej oczekiwanym momencie wyzioniesz ducha z rozerwanym gardłem, nim zdołasz
dotknąć cięciwy, jeśli tylko skrzywdzisz Gorbasha lub Danielle z Wrzosowisk.
- Danielle z Wrzosowisk? - łucznik przyjrzał się Danielle. - Czy jesteś może krewną Gilesa
z Wrzosowisk, pani?
- To mój ojciec - rzekła Danielle.
- Wspaniale! Jest to człowiek i łucznik, którego najgoręcej pragnę poznać. - Aucznik
podniósł głos. - Bądz spokojny, wilku. Nie uczynię nic złego tej damie ani teraz, ani pózniej.
- Dlaczego chcesz poznać mego ojca? - ostro spytała Danielle.
- Po to, by porozmawiać z nim o sztuce łuczniczej - odrzekł mężczyzna. - Wiedz, że jestem
Dafydd ap Hywel i używam długiego łuku, takiego samego jak ten, który powstał i od dawna
jest w użyciu w Walii, a który niesłusznie nazwano łukiem angielskim. Wędruję więc tu i tam
dowodząc angielskim łucznikom, że żaden z nich nawet nie może się mierzyć z Walijczykiem
ani w celności, ani w zasięgu strzału, ani w niczym, co dotyczy łuku, cięciwy i strzały, a
wszystko dlatego, że mam w żyłach krew prawdziwych łuczników, a oni nie.
- Giles z Wrzosowisk w każdej chwili dowiedzie ci, że nawet w połowie mu nie
dorównujesz! - zapalczywie rzekła Danielle.
- Naprawdę nie sądzę, by zdołał to zrobić - powiedział łagodnie Dafydd, zerkając na nią. -
Ale mam szczery zamiar ujrzeć twą twarz, pani... - Podniósł głos. - Gospodarzu! - zawołał. -
Daj tu więcej pochodni! Wiedz również, że masz więcej gości!
Z dalszej części budynku dobiegł cichy odgłos rozmów i kroków, a po chwili przez drzwi
wlało się światło pochodni niesionej przez barczystego, niezbyt wysokiego mężczyznę.
Gdy zapłonęły nowe światła, Jim zauważył, że Brian ma grozną minę.
- Cóż ty, Dicku Karczmarzu? - powiedział rycerz. - Traktujesz w ten sposób starych
znajomych? Kryjesz się w głębi karczmy, aż twój gość musi cię wzywać?
- Sir Brian, ja... proszę mi wybaczyć... - Dick Karczmarz najwyrazniej nie zwykł
przepraszać i z trudem dobierał słowa. - Ale mam dach nad głową i moja rodzina żyje tylko
dzięki temu gościowi. Możesz jeszcze nie wiedzieć, panie, że Zamek Malvern został zdobyty
przez sir Hugha de Bois de Malencontri...
- Wiem o tym - przerwał Brian. - Wygląda jednak, że ty ocalałeś.
- Ocaleliśmy tylko dzięki temu łucznikowi. Było to dwa dni potem, jak zatrzymał się on
tutaj na nocleg. Wczoraj rano usłyszeliśmy tętent na zewnątrz i zobaczyliśmy piętnastu czy
dwudziestu zbrojnych jadących do lasu. "Nie podoba mi się to" rzekłem do niego, gdy tak
razem staliśmy w drzwiach. "Nie podoba ci się, gospodarzu?" powiedział tylko i wyszedł
przed drzwi, gdzie wezwał tamtych, by się nie zbliżali.
- To nie było nic wielkiego - powiedział Dafydd zza stołu. - Oni byli o ćwierć drogi z lasu
i nie mieli wśród siebie łuczników ani kuszników.
- Mimo wszystko - rzekł Brian, patrząc na niego z zainteresowaniem. - Dick mówi o
piętnastu czy dwudziestu. Niepodobna, by zatrzymali się tylko na twe wezwanie.
- Tak też było - wyjaśnił karczmarz. - I wtedy on uśmiercił pięciu z nich, zanim zdążyłem
zaczerpnąć tchu. Inni uciekli. Kiedy wyszedłem pózniej, by zabrać ciała, okazało się, że
wszystkie strzały tkwiły dokładnie w samym środku napierśników.
Brian aż gwizdnął.
- Moja panno Danielle - powiedział. - Odnoszę wrażenie, że twój ojciec może mieć
trudności z pokonaniem tego walijskiego łucznika. Zgaduję, Dick, że ci ludzie sir Hugha nie
wrócili tu więcej?
- Mogą wrócić, jeśli zechcą - rzekł łagodnie Dafydd. - Nie szukam zwady, ale
powiedziałem im, że nie wejdą tu i nie wejdą.
- Nie wrócą - stwierdził Brian. - Sir Hugh nie jest aż tak głupi, by tracić ludzi, nawet dla
zdobycia tak cennej karczmy jak ta.
Karczmarz wciąż się krzątał.
- ...a co sobie życzyłby pan do jedzenia i picia, sir Brian? - mówił. - Mam mięsiwa świeże i
solone, chleb, owoce... piwo, porter, a nawet wina francuskie...
Jim słuchał z rosnącym zainteresowaniem.
- A cóż ja mogę dać smokowi? - karczmarz zwrócił się do Jima. - Nie mam bydła ani świń,
ani nawet kóz. Może, jeśli ta poczciwa bestia...
- Dick - rzekł surowo Brian - ten szlachcic to sir James Eckert, baron Riveroak z
zamorskiego kraju. Został zamieniony w smoka i w tej postaci widzisz go teraz.
- Ach! Proszę mi wybaczyć, sir Jamesie! - Dick Karczmarz załamał ręce. Jim gapił się na
niego z ciekawością, gdyż nigdy nie widział czegoś takiego. - Jak mogę naprawić moją
głupotę? Trzydzieści trzy lata prowadzę tę karczmę i nigdy jeszcze nie zdarzyło się, bym nie
rozpoznał szlachcica, gdy przekroczył mój próg. Ja...
- Wszystko w porządku odrzekł zakłopotany Jim. - To zrozumiała pomyłka.
- Jesteście, panie, uprzejmi, ale ktoś, kto prowadzi karczmę, nie robi błędów -
zrozumiałych czy też nie - bo inaczej wypada z interesu. Co, w takim razie, mogę przynieść
[ Pobierz całość w formacie PDF ]