[ Pobierz całość w formacie PDF ]
- A dlaczego miałby być taki nakaz? Zostawiłam mieszkanie otwarte i policjanci byli w środku.
- Nie dowierza pani policji.
- Nie mam w tej dziedzinie doświadczenia. Ale z tego, co widzę, mogę wywnioskować, że niektórzy
policjanci są raczej ślepi.
- Są też ludzie nie będący policjantami, którzy ślepi nie są i którzy nie chcą widzieć - powiedział.
- Dlaczego pan mnie tu przywiózł? Czy po to, żeby mnie torturować? - zapytała Ann.
- Dlatego, że uważałem, że powinna pani coś zjeść.
- Czy pańska praca polega na karmieniu byłych żon morderców, których pan zamierza aresztować?
- Domniemanych morderców - poprawił ją. Miała ochotę odpowiedzieć mu ostro, ale się powstrzymała,
bo Helena nadchodziła właśnie z sałatą.
- Przepraszam bardzo, zapomniałam zapytać - powiedziała - czy napiją się państwo wina?
- Nie, dziękuję - odrzekła Ann.
- Tak, prosimy - poprawił ją Mark.
- Ja nie piję wina - skłamała Ann. Mark uśmiechnął się na to.
- Akurat. Heleno, podaj pół karafki różowego. Pani Marcel napije się ze mną, jeżeli będzie miała ochotę.
Helena oddaliła się. Ann z wściekłością dziobała sałatę.
- Czy glinom wolno pić na służbie?
- Nie jestem na służbie.
- A, rzeczywiście. Ale ma pan zamiar wrócić pózniej do pracy?
- Tak.
- Aha. Rozumiem.
- Co pani rozumie?
- %7łe będzie pan szukał narzędzia zbrodni w stanie upojenia alkoholowego.
- Czy to oznacza, że zaprasza mnie pani do swojego mieszkania?
- Co takiego?
- Gdybym miał dziś szukać narzędzia zbrodni, udałbym się właśnie tam.
- Ale ja pana do siebie nie zapraszam. - Odłożyła widelec. - Jak pan śmie...
- Idzie Helena.
Rzeczywiście, nadchodziła Helena. Niosła karafkę i dwa kieliszki. Postawiła je szybko i odeszła.
Co mnie obchodzi, czy Helena usłyszy, co mówię do tego gliniarza? - zastanowiła się Ann.
Prawdę mówiąc, nie jestem tak całkiem pewien, czy ,uważam, że ukrywa pani narzędzie zbrodni -
powiedział Mark lekkim tonem, kiedy Helena się oddaliła.
- Naprawdę? Trudno mi w to uwierzyć. Nalał wina do własnego kieliszka.
- Gdybym tak uważał, miałbym już dawno nakaz rewizji.
Wyrwała mu karafkę i nalała wina do swojego kieliszka.
- Nie mogę więcej z panem iść na obiad.
- Czy to przeze mnie pani pije? Może jednak winne są okoliczności?
Odstawiła karafkę, wzięła kieliszek i wypiła wino jednym haustem. Odstawiła kieliszek i zrobiła taki ruch,
jakby miała wstać.
- Nie będę czekała na kaczkę, panie poruczniku. Przykro mi.
Wziął ją za rękę.
- Nazywam się Mark. Mark LaCrosse. Jeżeli zostawia mnie pani w środku obiadu, to powinniśmy przejść
na ty".
Usiłowała cofnąć rękę. Ale trzymał ją mocno. I przygważdżał ją wzrokiem. To śmieszne, pomyślała Ann,
przecież nie muszę tutaj siedzieć.
- Jest kaczka! - zawołała Helena tonem pełnym entuzjazmu.
Towarzyszył jej pomocnik z wózkiem. Zbierał talerze po sałacie, podczas gdy Helena podawała główne
danie.
Ann nie wstała z krzesła. Mark wciąż trzymał ją za rękę. Przykrywał jej dłoń swoją dłonią.
- Smacznego! - powiedziała Helena.
Po czym oddaliła się razem z pomocnikiem. Ann nagle wydało się, że ta restauracja znajduje się na końcu
świata. Z pobliskich ulic nie docierały tu żadne hałasy. Roślinność pięknie rozplanowanego ogrodu
skutecznie tłumiła wszelkie dzwięki.
Mark cofnął rękę i zaczął kroić kaczkę.
- Musi pani coś zjeść. Musi pani odpocząć i nabrać formy przed walką. - Podniósł na nią wzrok. Przed
walką ze mną. Bo przecież nie zamierza pani pozwolić mi zwyciężyć, prawda?
- Jest pan nieznośny, panie poruczniku.
- Być może, ale radzę pani zjeść kaczkę, napić się wina, pojechać do domu i wyspać się. To panią postawi
na nogi. No dobrze, teraz proszę jeść, a ja obiecuję, że przez dwadzieścia minut nie będę nieznośny.
Ann ukroiła kawałek kaczki i zjadła go. Kaczka była pyszna. Zaczęła ją jeść z wielkim apetytem.
Zjadła całą porcję. I dopóki tego nie zrobiła, nie spojrzała na niego ani razu i nie odezwała się ani słowem.
Kiedy wreszcie skończyła i oparła się wygodnie, zobaczyła, że on patrzy na nią uważnie.
- A teraz zawiozę panią do domu - powiedział. Ann wstała.
- A czy nie musi pan najpierw zapłacić?
- Nie. Jestem tu stałym gościem. Zapiszą to na mój rachunek.
A więc dopiął swego: zjedli razem obiad. Ann odwróciła się i poczuła na plecach jego dłoń. Skierował ją
delikatnie ku wyjściu. Chciała przyspieszyć kroku, uwolnić się od jego dłoni. A równocześnie...
Czuła ciepło tej dłoni. Czuła jego siłę. I pomyślała, że na ramieniu takiego mężczyzny mogłaby się
wypłakać.
I że on wysłuchałby jej z uwagą.
Byli już prawie na ulicy. Przy wyjściu żegnała ich serdecznym uśmiechem Helena.
- Smakowało państwu? - zapytała.
- Jedzenie było pyszne - odrzekła Ann.
- No, to się cieszę. A pani nie jest już taka blada - powiedziała Helena i sama się zarumieniła. - Prze-
praszam, nie chciałam się spoufalać. Ale wie pani, gazety. Proszę się nie dziwić, kiedy ludzie będą się za
panią oglądali. I proszę nie zwracać na nich uwagi. Z czasem wszystko się ułoży.
- Dziękuję. Zapamiętam to sobie - odrzekła Ann.
- Cześć, malutka - powiedział Mark LaCrosse do Heleny i pocałował ją w policzek.
- Panie poruczniku - zwróciła się do niego Ann. - Dziękuję za pyszny obiad. I za błyskotliwą konwersację.
A teraz przepraszam, ale chcę pójść do domu sama. Mam niedaleko. Dobranoc.
I nie czekając na jego odpowiedz, wyszła szybko na ulicę. Szła coraz prędzej. Minąwszy jedną przecznicę,
obejrzała się.
Mark nie szedł za nią.
Poczuła ulgę.
A równocześnie była trochę rozczarowana.
Zatrzymała się na chwilę. Naprawdę go nie było.
Znajdowała się o kilka przecznic od Jackson Square i poszła w jego kierunku. Po zmroku kluby ożywiały
się. Przez otwarte drzwi dobiegały dzwięki jazzu, tworząc niepowtarzalną nowoorleańską atmosferę. Ann
skręciła w Chartes Street, nie zwracając zbytniej uwagi na otoczenie.
Wciąż czuła zmęczenie i napięcie. Powinnam wrócić do szpitala, pomyślała. Jednak spędziła już z Jonem
długie godziny, przyglądając mu się i mówiąc do niego zgodnie z radami pielęgniarek.
Była też na obiedzie z porucznikiem Markiem LaCrosse. I nie dała mu się.
Jednak to nie zmieniało sytuacji. Prawda była taka, że mieli martwą dziewczynę i krew Jona. I dowód na
to, że Jon tego dnia spał z tą dziewczyną. Udowodnienie, że Jon jest niewinny, było prawie niemożliwe.
Chyba że zdołałaby udowodnić, że winny jest ktoś inny.
Nagle zdała sobie sprawę, że doszła już do Jackson Square i że patrzy na wspaniały pomnik prezydenta i
wojownika.
Obejrzała się.
Zobaczyła Marka. Włosy miał z lekka potargane, tak jakby, chcąc ją dogonić, musiał iść bardzo szybko.
Ale nie był zdyszany. Wysoki, wyprostowany, stał z rękami na biodrach i patrzył na pomnik.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]