[ Pobierz całość w formacie PDF ]

przeszukiwali brzeg lasu. Po pewnym czasie rozległ się głośny tętent kopyt. Oddział ruszył dalej.
- Uff! - szpenÄ…Å‚ jeden z Indian. - To Apacze.
- W barwach wojennych.
- W towarzystwie bladych twarzy.
- Czterech białych, uff!
- Czemu się dziwi mój brat?
- Czy brat mój zna tę wysoką bladą twarz, która jedzie na czele oddziału?
- Nie.
- To Matava-se. Widziałem go przed kilkoma zimami, gdy byłem w mieście, zwanym przez blade
twarze Santa Fe.
- Uff! To dzielna blada twarz. A czy brat mój zna tych dwóch wodzów, którzy mu towarzyszą?
- Jeden z nich to Niedzwiedzie Serce, największy pies Apaczów.
- Drugi zaś to Miksteka, Bawole Czoło. Zobaczmy, ilu ich jedzie.
Siedząc wysoko na sośnie, liczył dokładnie wojowników.
- Dwadzieścia razy po dziesięć i jeszcze sześciu Apaczów oraz cztery blade twarze - powiedział
wreszcie jeden.
- Brat mój dobrze policzył - przytaknął drugi. - Dokąd zmie-rzają?
- W kierunku hacjendy, której właścicielem jest Verdoja. Prezy-dent Meksyku wezwał
Komanczów, więc zdrajca Juarez na pewno wszedł w konszachty z Apaczami. Idą na hacjendę,
którą mamy zająć. Jutro przybywa tu wielu wojowników Komanczów. Apacze są zgubieni.
Będą nam musieli oddać skalpy. Pójdziemy tropem tych psów, aby upewnić się, co zamyślają.
- Rozumne słowa. Ja pójdę za nimi, a brat mój niechaj śpieszy z tą wieścią do naszych.
- Dobrze.
- Zsunęli sie po drzewie i ruszyli na skraj lasu. Przekonawszy się, że w pobliżu nie ma Apaczów,
wyszli na otwartą prerię. Można teraz
58 było przyjrzeć się im dokładnie. Byli to Komanczowie w pełnym uzbrojeniu. Nie mieli
wprawdzie odznak wodzów, ale też z pewnoś-cią nie należeli do pośledniejszych wojowników.
Inaczej nie powie-rzono by im przeszukania okolicy.
Słońce już zachodziło. W oddali znikał z oczu długi, wijący się niby wąż oddział Apaczów.
- Niechaj brat mój śpieszy za nimi. Musi ich mieć ciągle przed oczyma, gdyż ciemności ukryją
przed nim ślady. Indianin ruszył naprzód. Wywiadowcy zwykle nie dosiadają koni, zwierzęta
bowiem mogłyby zdradzić ich obecność. W dodatku łatwiej im się ukryć, korzystając z byle
jakiej osłony, i bez trudu zbliżyć się do wroga. Tak więc teraz wywiadowca poszed~ pi~szo do
swoich.
Oddział Apaczów dotarł do piramidy i zatrzymał się w pobliżu ponurej budowli. Przywódcy w
milczeniu spoglądali na nią. W jej murach zamknięci byli ci, których kochali.
- Czy nie można by zburzyć tej całej budowli? - zapytał Piorunowy Grot.
- Cierpliwości, cierpliwości - rzekł spokojnie Sternau. - Już wkrótce skończą się ich cierpienia.
- Wróg musi zapłacić życiem za każde westchnienie, które wydobyło się z piersi Karii, córki
Miksteków - dodał Bawole Czoło.
- Gdzie może być wejście do piramidy?
Sternau zwrócił się do jeńca-przewodnika:
- Po której stronie zatrzymaliście się, przyjechawszy tu-taj?
- Chodzcie za mną! - Meksykanin podjechał na koniu jeszcze kilka kroków. - Tutaj.
- A gdzie znikł Verdoja z jeńcami?
- Za tym krzakiem w zaroślach, a w tamtym miejscu widziałem błysk jego lampy.
- Jeśli mówisz prawdę, darujemy ci życie.
Sternau przywołał obu wodzów oraz Piorunowego Grota i poka-zał im miejsce wskazane przez
przewodnika.
- Niech teraz nikt nie zbliża się ani do zarośli, ani do podnóża piramidy - przykazał Bawole Czoło.
- Verdoja musiał tu nieraz
59
C~lOdZlC. MlIIlO %7łe 5p01 0 CZaSU Upłyrięło, ślady powinny zostać.
Zob!lczymy je jutro rano.
- Po co czekać do świtu? - niecierpliwił się Niedzwiedzie Serce.
- Rzeczywiście, po co? - poparł go Piorunowy Grot. - Emma nie powinna ani chwili dłużej dusić
się w tym więzieniu.
- Czy chcecie, aby Verdoja sam nam wskazał drogę? - zapytał Sternau. - A więc napadniemy na
hacjendÄ™!
- Koniecznie! Biada mu, jeżeli nie będzie nam posłuszny!
- Dobrze, trzeba jednak naprzód sprawdzić, co to za hacjenda.
- Po co? - wtrącił Piorunowy Grot. - Pojedziemy tam po prostu, schwytamy tego łotra i
przywleczemy ze sobÄ….
Antoni Unger gotów był do poruszenia nieba i ziemi, byle tylko jak najprędzej uwolnić ukochaną. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • centurion.xlx.pl