[ Pobierz całość w formacie PDF ]
bez żadnego skrupułu.
- Gdzie są moi przyjaciele? -.spytałem.
- W miejscu najzupełniej bezpiecznym.
- %7łyją więc?
- No, ja uważam za najbezpieczniejsze to miejsce, z którego nigdy się już nie wraca...
- To podłość!
- Niech siÄ™ pan nie zapomina! Jest pan w mojej mocy.
- Wszystko mi jedno. Jeśli pan mnie nie zamorduje, bądz pewny z mej strony srogiej pomsty.
- Ech! - zaśmiał się. - Już ja się postaram o to, by nie doznać tej pomsty. A teraz musimy udać się
w dalszą drogę. Każę pana posadzić na konia, ale ostrzegam, że najmniejszy opór będzie pana
drogo kosztował.
- Proszę mi zdjąć zasłonę z oczu.
- Ohoi Nie jestem tak naiwny. Nie powinien pan wiedzieć, przez jaką okolicę pojedziemy.
Uwolniono mi na chwilę nogi, bym mógł wsiąść na konia, po czym przymocowano mnie do siodła
tak, że byłem zupełnie bezwładny i ruszyliśmy.
Już po kilku krokach poczułem, że nie siedzę na swym gniadoszu, którego zapewne wziął dla
siebie sam sendador. Bezskutecznie usiło-wałem zorientować się w kierunku drogi, z różnych
szczegółów wywnioskowałem, że jechaliśmy przez las, a następnie przez prerię, po czym
brnęliśmy przez piaski. Gdy słońce wzeszło i poczęło mnie grzać z tyłu, wiedziałem, że jedziemy w
kieruku zachodnim. W jakimś lesie stanęliśmy na krótki odpoczynek i sendador kazał mi dać
sztukę mięsa oraz trochę wody, co mi nieszczególnie smakowało. Następnie długi czas jechaliśmy
przez okolicę otwartą; słońce już nie grzało, domyśliłem się, że zasłoniły je chmury, bo powietrze
znacznie się oziębiło.
Gniewało mnie to, że nie mogłem dowiedzieć się, ilu ludzi miał do rozporządzenia sendador.
Wiedziałem tylko, że część ich jechała, część zaś szła pieszo. Droga w takich warunkach dłużyła
mi siÄ™ okropnie.
72
Wreszcie stanęliśmy w jakimś lesie, gdzie od.wiązano mnie od siodła, zsadzono z konia i
zaprowadzono pod niegrube drzewo, do którego zostałem silnie przykrępowany, a następnie zdjęto
mi przepaskę z oczu, tak że wreszcie mogłem rozejrzeć się w otoczeniu. Niedaleko mnie
znajdowała się niewielka polanka, pośrodku której ze dwudziestu Indian krzątało się, rozpalając
ogniska. Wśród nich zauważyłem sendadora, który w niezrozumiałym dla mnie języku prowadził z
nimi żywą rozmowę. Indianie odziani byli bardzo licho, niektórzy mieli tylko nędzne łachmany na
biodrach. Uzbrojenie ich składało się z noży, łuków i rurek do wydmuchiwania strzał. Sendador
usadowił się niedaleko mnie, a obok niego leżały na ziemi moje karabiny i rewolwery.
- Może się to panu nie podoba - rzekł, spostrzegając, że wzrok mój spoczął na tych przedmiotach -
ale muszę panu oświadczyć, że te rzeczy zabrałem dla siebie.
- Na co się one panu przydadzą?... Trzeba przeciez umieć obchodzić się z tą bronią.
- No, no! Znowu przybiera pan ton wyniosły! Jeśli tak, to i ja zacznę na inną nutę. Za karę nie
otrzyma pan dzisiaj wieczerzy i zostanie w tej pozycji przez całą noc. Widzi pan przecież, że nie
wszystko zabraliśmy panu, jak tego domagali się Indianie. Jeżeli jednak będzie pan względem
mnie krnÄ…brny, pozwolÄ™ im na wszystko.
- Może pan pozwalać, ale posłuszeństwa niech się pan ode mnie nie spodziewa.
- Doskonale! Widzę, że jest pan dzisiaj w nieszczególnym humo-rze, więc propozycje, jakie panu
miałem dzisiaj uczynić, pozostawię na jutro.
Na tym skończył i nie odezwał się już do mnie więcej. Indianie upiekli mięso i po posiłku pokładli
się spać, z wyjątkiem dwóch, którzy mieli obowiązek czuwania. Ułożył się też do snu i sendador,
sprawdzając przedtem, czy dobrze jestem skrępowany. Powoli ogień zaczął przygasać, rzucając w
ciemności ostatnie słabe blaski i wreszcie zgasł zupełnie. Nie spałem, rozmyślając nad tym, jakby
się wydostać z matni, strażnicy moi z początku rozmawiali, aż wreszcie zabrakło im widać tematu,
bo uspokoili się i kto wie, czy nawet nie posnęli.
Po chwili posłyszałern za sobą lekki szmer. Z początku myślałem, że 73 to jakieś zwierzę skrada
się do obozu. Było to jednak mylne mniemanie, bo oto spoza pnia drzewa szepnął ktoś do mnie:
- Czy pan śpi? To ja, Pena... Przetnę panu więzy, po czym proszę schwycić karabiny, a ja wezmę
rewolwery i pobiegnie pan za mnÄ….
- W jakim kierunku? - zapytałem szeptem.
- Za mnÄ…, to wystarczy.
- Gdzie sÄ… konie?
- Nie wiem.
- Szkoda! ale trudno... Przekonam się tylko, czy strażnicy śpią, czy też czuwają.
Poruszyłem się uxnyślnie dość głośno, ale żaden nie zwrócił na to uwagi. Wówczas Pena podszedł
do mnie, poprzecinał mi więzy na rękach i nogach, po czym, nie zwlekając chwyciłem swoją broń,
nacisnąłem kapelusz na uszy i po cichu, jak kot, pomknąłem w krzaki. Niestety, Pena chwycił
mnie za rękę i ciągnął mnie tak gwałtownie, że narobiło to szmeru. Zbudzeni z drzemki
wartownicy podnieśli krzyk. Ale Pena znał drogę doskonale i nie stropił się alarmem w obozie.
Biegłem więc za nim, co tchu starczyło i niebawem znalezliśmy się na otwartym stepie.
- Ach, gdyby mieć konie!
- Daj pan spokój z końmi! - strofował mnie Pena. - Dobrze, że pan z życiem uchodzi i nie mamy się
nad czym zastanawiać, bo każda chwila nam droga.
Po kwadransie zwolniliśmy nieco biegu, bo już tchu nam zabrakło. Indianie, szukający nas w lesie,
wrzeszczeli tak głośno, że ich tutaj jeszcze słyszeliśmy.
- Proszę mi powiedzieć, sennor Pena, dokąd dążymy? - zapyta-łem.
- Rozumie się, że na miejsce wypadku.
- Czy zna pan drogÄ™?
- Wybornie, bo posuwałem się ustawicznie za wami. No, nie ma co mówić, ale noc mieliśmy
okropnÄ…...
- Dzięki panu i Gomarze. Dobrze jeszcze, że pan swój błąd naprawił.
- Sumienie mi nakazywało i cieszę się ogromnie, że mi się to udało.
- Czy pan widział, jak się to wszystko stało?
- Owszem. W czasie gdy skradałem się chyłkiem do lasu, by podpatrzyć tam sendadora i dać mu
kulą w łeb, posłyszałem w obozie
74 naszym zgiełk. Przybiegłem więc co szybciej w pobliże, lecz już było po wszystkim; wiązano
właśnie pana. Skryłem się na uboczu, oczekując, co będzie dalej. Po dłuższej naradzie sendador
zabrał pana i dwudzies-tu ludzi z końmi, a ja, zwracając przede wszystkim uwagę na pana
śledziłem was aż do skutku. Nie przyszło mi to zbyt trudno, bo część Indian maszerowała pieszo.
Dotarłem do waszego dzisiejszego obozo-wiska i czekałem w ukryciu tak długo, aż wszyscy
posnęli. Jak pan widzi, udało mi się uwolnić pana z opałów.
- O losie innych nic panu nie wiadomo?
- Niestety, nie próbowałem nawet przyjść im z pomocą, gdyż żaden z nich nie mógłby potem
wydobyć pana z pazurów tego człowieka. Obecnie zaś być może uda się nam uwolnić resztę
towarzy-szy.
- Sendador wspominał mi, że już nie żyją. Ale nie wierzę w to, zarówno jak nie przypuszczam,
żeby nas ścigał w tej chwili. On myśli, że nie wiem, gdzie się znajduję, bo w ciągu drogi miałem
[ Pobierz całość w formacie PDF ]