[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Iraku i Persji, lecz mieszkali w jego świadomości.
- Tak, jesteś nawet bardziej nieszczęśliwy, niż ci się wydaje, - rzekłem. - Lękasz się śmierci,
obawiasz o życie, a właściwie od dawna już nie żyjesz.
- Jak to rozumiesz?
- Dusza twoja jest kabrem, grobem, w którym zdusiłeś wiarę i ufność w miłosierdzie Boże. Kto nie
ma Boga, ten w gruncie rzeczy nie żyje.
- Dobrze ci prawić kazania, nie wisi nad tobą miecz Damoklesa!
67
- Tak sądzisz? Gdyby~ wiedział, jak często wyciągał się ku mnie!
Ludzie, których nie znałem, a nawet, niestety, tacy których uważałem za
przyjacibł, nastawali na moje życie. Zmierć stała często obok mnie, ehoć nic o
tym nie wiedziałem. Najsroższe i najgrozniejsze, to niebez-pieczefistwa
nieznane. Mówisz, że żaden morderca mi nie grozi, a ja ci oświadczam, że są tu
ludzie, którzy łakną mojej kzwi. Jak widzisz, nie przeraża mnie to wcale.
- Muszą to. być ludzie przeciętni. Moim zaś wrogiem jest Seńr, potężny przywódca bandy
zbrodniarzy, wobec której sam pasza jest bezsilny.
-Mylisz się. Człowiek, który tu w Bagdadzie nastaje na moje życie, jest na pewno równie potężny,
jak Sefir. Ten bawi tu z pewnością jedynie przelotnie. Przypuszczam nawet, że ci dwaj cię znają,
że są przyjaciółmi i godnymi sobie kompanami
- Co ty mówisz? Prześladują nas nikczemnicy z tej samej zgrai?
- Tak.
- Itnój przeciwnik jest również przemytnikiem?
- Dla niego może to nawet za chwalebny tytuł.
- Któż to taki, jak się nazywa?
- Słyszałeś kiedyś nazwą sill?
- Sill znaczy po persku ciefi.
- Mówię o nazwie, nie o jej znaczeniu.
- Nie znam tej nazwy.
- Bądz zadowolony! Jak ciefi nie odstępuje człowieka, tak ten sill nie opuszcza ofiary, za którą
kroczy z wyostrzonym nożem.
- Taki sill włóczy się za tobą?
- I to nie jeden; mam wrażenie, że ich przywódca jest przyjacielem i sprzymierzeńcem twego
Sefira. Nie dziwiłbym się wcale, gdybym ich spotkał razem i obydwóm równocześnie mógł da~
okazję do zaznajo-mienia się z siłą moich pięści. Chciałbym, aby Se~r przeniósł swą sympatię z
ciebie na mojÄ… osobÄ™.
- Effenfi, bardzo ufasz we własne siły, może za bardzo!
- Nie sądzę! Człowiek, który sobie wyobraża, że więcej dokona, niż w rzeczywistości potrafi, ma
bezsprzecznie manię wielkości. Nie wynika j ednak z tego, by przesadna skromność była cnotą.
Nie pragnę uchodzić za megalomana, ale też nie pozuję na skromnisia. Trzeba znać dokładnie
siebie samego, a rzecz to nie łatwa; człowiek poznaje siebie w ciężkich chwilach, walkach z
wrogami, no i w walce z samym sobą. Ci, którzy na widok usprawiedliwionej pewności siebie
innych, kręcą nosem i mówią o pyszałkowatości, nie rozumieją, jakie znacze-nie ma wiara we
własne siły, gdyż nie mają zaufania do siebie samych; choć sami w głębi duszy, są przekonani o
swej wyjątkowej dzielności i wysokiej wartości.
- Wiem o tym, effendi. Ale ja jestem starcem, a ty jeszcze młodym człowiekiem i nie
wymordowano ci tych, których najbardziej kocha-łeś.
- Mimo to straciłem tyle, co ty, a może i więcej, ale komu Bóg w swej mądrości zabiera, temu i
daje podwójnie. Oczywiście, kto nie umie wyciągnąć po to ręki, ten nie umie mówić o
odszkodowaniu i o balsamie na swe rany. Jeżeli się skarżysz, że śmierć zabrała ci ukocha-nych,
zapytam z kolei, czy naprawdę możesz twierdziE, że nie żyją?
- Effendi! - zawołał. - Czy chcesz igrać z mą boleścią?
- Niechaj mnie Bóg strzeże! Nie sądz, bym rzucał te słowa lekko-myślnie.
- Jakżesz więc możesz zaliczać mych zmarłych do żywych?
- Czyż zaliczam?
- Tak.
- Nie. Pytałem tylko, czy możesz udowodnić, że nie żyją. No, powiedz, możesz?
- Tak ... i nie!
- Widziałeś ich zwłoki?
- Nie.
- Rozmawiałeś ze świadkami ich śmierci?
69
- Nie. Opowiadano mi tylko o morderstwie, ale nikt nie widział trupów na własne oczy.
- I mimo to święcie uwierzyłeś? Ja na twoim miejscu szukałbym dowodów.
- Effendi, nie doprowadzaj mnie do samooskarżefi! Nie zasmucaj jeszcze bardziej mego znękanego
serca!
- Chciałbym ci przecież ulżyć. Zdarzenia w Damaszku opowie-działeś nam pokrótce. Pomyśl o
nich szczegółowo! Może wtedy w panujących dotychczas ciemnościach pojawią się miejsca
jaśniejsze, które ci dadzą podstawę do nadzieji.
- Muszę wyznać, że były godziny, w których wątpiłem w prawdzi-wośE tego, com ci opowiadał.
Ilekroć jednak starałem się znalezć grunt dla kotwicy mych nadzieji, kotwica wracała do mnie z
głębi, przynosząc dawny smutek i rozpacz.
- Zarzuć. ją na nowo.
-To mi nic nie pomoże. Powiedz sam, czy rodzina moja nie dałaby znaku życia, gdyby żyła?
- Rodzina twoja nie wie, gdzie przebywasz.
- Gdyby moi żyli, szukaliby mnie i znalezli.
- Przwdopodobnie też szukali. Musisz jednak pamiętać, że, ucie-kłszy z Damaszku, zapewnie
starannie zataiłeś przed znajomymi miej-sce obecnego pobytu.
- To prawda, effendi!
- A może wcale cię twoi bliscy nie szukali w przekonaniu, żeś zginął. Dowiedzieli się przecież bez
wątpienia, żeś został przez władze rozstrzelany.
- %7łołnierze, którzy mi darowali życie, mogli im opowiedzieć, jak się rzecz miała.
- Czy mogli o tym mówić?
- Z moją żoną i jej rodzicami? Dlaczegóżby nie; przecież nie zdradziliby ich!
-Skądże przypuszczenie, że rodzina twoja wpadła na myśl udania się do żołnierzy, którzy brali
udział w egzekucji, z zapytaniem, czy przypadkiem rozstrzelanie nie było pozorne? Gdyby
jednak nawet Bóg oświecił ich taką myślą, nie wiedzieliby, którzy żołnierze zostali
[ Pobierz całość w formacie PDF ]