[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Sylwia zaszła raz sama do białej chaty nad rzeką, gdzie kwitło kilkanaście
wysokich słoneczników. Gospodyni i jej syn, rosły mężczyzna o ciemnej,
kędzierzawej czuprynie i niebieskich oczach, tak wymownie przedstawili
pannie swój punkt widzenia na problem ukraiński, że przyznała im
słuszność, nasłuchała się-o Szewczence i pochwaliła program
spółdzielców. Co więcej, zawsze zbuntowana przeciwko własnemu
środowisku, jęła demonstrować solidarność z mieszkańcami wioski.
Chodziła stale w pięknie wyszywanej koszuli, a przy ognisku poprosiła
młodego gospodarza o zaśpiewanie ukraińskiej pieśni. Nie zważając na
sprzeciw komendantki, zaśpiewał dzwięcznym barytonem nie jedną, lecz
kilka dumek, ku nieopisanemu, choć skrytemu zachwytowi wszystkich
dziewcząt. Przychodził odtąd prawie na każde ognisko i zawsze siadał
obok Sylwii. Spotkali się też kiedyś w południe nad rzeką i umówili
wieczorem w lesie. Z tej lipcowej nocy Sylwia zapamiętała tkliwie nuconą
piosenkę, miękkość mchu i ogromne szczęście spełnienia. Między
koronami drzew prze-błyskiwały gwiazdy. Wierzyła słowom miłości
szeptanym w obcej mowie. Nie lękała się niczego; i teraz, po tylu latach,
pamięta jeszcze to poczucie bezpieczeństwa.
7*
99
Następnego dnia odesłano ją do rodziców. Trzeba było nie lada
zabiegów z ich strony, żeby sprawę w szkole zatuszować, żeby dać Sylwii
iszansę zdania matury. Pozostała więc w klasie, lecz traktowano ją jak
parszywą owcę: nauczycielki odnosiły się do niej surowo, koleżanki
stroniły od niej na przerwach, ksiądz prefekt nie zaszczycał jej
spojrzeniem. Komendantka Straży Przedniej urobiła jej opinię
komunistki, nieledwie a-gentki obecnego wywiadu. Około Bożego
Narodzenia przyszedł na adres szkoły list do Sylwii pisany ołówkiem na
czterech stronach podaniowego papieru. Pokazano go jej z daleka, jako
dowód przestępstwa, nie pozwalając zapoznać się z jego treścią.
Wychowawczyni trzymała go z obrzydzeniem w dwóch palcach, Sylwia
zaś tak zatęskniła za tamtym mężczyzną i za lasem nad rzeką, że omal nie
uciekła z domu. Zacięła się w milczeniu, lecz musiała -wysłuchać wielu
nie kończących się tyrad; każde słowo raniło ją i obrażało. Maturę jednak
zdała i zapisała się na uniwersytet.
W czasie starań o przyjęcie na studia poznała kilku młodych ludzi. Jeden z
nich nie dostał się na medycynę, gdyż senat uniwersytecki przyjął wobec
%7łydów zasadę numeras nullus. Drugi znajomy wstąpił wprawdzie na
prawo, lecz nie miał pieniędzy na zapłacenie czesnego i Sylwia pożyczyła
mu w tajemnicy swoje oszczędności. Co więcej, postanowiła pójść z nim
na pierwszy bal chemików,' wydany w salach hotelu Bazar. Ponieważ
młodzieniec nie miał stosownego stroju, Sylwia pożyczyła mu frak
swojego ojca, który na ten bal się nie wybierał. Jakież było jej zdumienie,
gdy wróciwszy o trzeciej nad ranem usłyszała, że właśnie chciał po nią
pójść do Bazaru, lecz stwierdził brak fraka i niezbędnych do niego
akcesoriów, toteż nie posiadał się z oburzenia i obmyślał jak najostrzejsze
sankcje wobec córki. W parę dni pózniej, po herbacie, przy której
przedstawiła mu obu
100
znajomych, stwierdził ponuro, że samochcąc zawiązuje sobie życie, bo z
takimi ludzmi nie może pokazać się w towarzystwie i za żadnego z nich
nie wyjdzie przecież za mąż.
Sylwia nie myślała jeszcze o małżeństwie, kiedy wojna rzuciła ją za
granicę, a w systemie wartości dokonał się całkowity przewrót.
Wprawdzie wśród ludzi z jej środowiska nadal obowiązywały dawne
konwencje, lecz ona sama znalazła się poza nim i przeżyła pierwsze
przykre doświadczenia. Oto przyjaciel rodziców, mający się nią
opiekować, przy pierwszej okazji zaczął dobierać się do niej i całować
oślinionymi wargami. Oto profesor chemii, człowiek stary i powszechnie
szanowany za dobroć i osiągnięcia naukowe, zaproponował biednej
studentce pracę w laboratorium; zachodził tam cichaczem po południu,
przekręcał klucz w drzwiach, nastawiał wentylator, by zagłuszyć to, co
dzieje się w pracowni, a potem zbliżał się do Sylwii z obleśną miną i
niecierpliwymi dłońmi. Oto policjant, który w majowy wieczór rzuca na
ławkę w parku oślepiającą wiązkę światła i szantażuje młodą parę
spisaniem protokołu o gorszącym zachowaniu się w miejscu publicznym,
o ile nie zapłacą mu okupu. Nie ma żadnego znaczenia, że brak podstaw
do takich zarzutów. Policjant cynicznie proponuje, że wytłumaczą się na
posterunku, i raz po raz nazywa SylwiÄ™ kurwÄ…. Oto dworzec
zbombardowany podczas nalotu. Noc, zimno, nie wiadomo kiedy odejdzie
stąd jakikolwiek pociąg. Sylwia zmęczona podróżą, zzięb-ięta i nie
wyspana idzie za kolejarzem, który zaofiarował jej nocleg w budce
dróżnika. Idą długo po torach zdłuż wyrw, skręconych szyn i rozbitych
wagonów. /reszcie dochodzą, otwierają drzwi. W mroku rozja-nionym
tylko blaskiem ognia tlącego się w żelaznym iecyku widać stół, krzesło,
wyrko pod ścianą. Kolejarz iada na nim obok Sylwii, dopomina się o
nagrodÄ™ w na-
101
turze. Nie ucieka się do przemocy, nie brutalizuje, przysuwa tylko bliżej
nie ogoloną gębę, cuchnie czosnkiem i potem, użala się nad swoim
pieskim życiem, molestuje... Oto maleńki pokój, w którym Sylwia mieszka
z mężem i jego bratem. Aóżka zestawione blisko; kiedy światło gaśnie,
nadchodzi pora pieszczot, słychać oddech tamtego, na pewno nie śpi,
wsłuchuje się w skrzypienie sprężyn, szelest koca. Sylwia zaciska zęby,
boi się poruszyć, nade wszystko jednak lęka się zajścia w ciążę i
ponownego zabiegu bez znieczulenia, powrotu do domu tramwajem i
oczekiwania, czy aby nie nastąpią komplikacje, bo przecież nie stosuje się
jeszcze sulfamidów i antybiotyków.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]