[ Pobierz całość w formacie PDF ]
kącie sali i milcząco sączył piwo.
- Jeśli rzucisz jeszcze jeden taki żarcik, to najzwyczajniej cię uduszę - oznajmił gniewnie Jase, mimo
iż przemknęło mu przez myśl, że wizja przywiązania Amy do łóżka jest nader kusząca.
- Poszła do sklepiku Maggie.
- Do Maggie? A po co?
- Kupić coś do jedzenia - odparł Jase już pogodniejszym tonem.
- Ale po co, jak mi Bóg miły? - zdumiał się Ray.
- Jak to, po co? Chce ugotować mi kolację.
- Mina Jase a wyrażała niekłamaną satysfakcję.
Ray gwizdnÄ…Å‚ cicho.
- Ty to masz szczęście, Jase! Ciekawe, czym sobie na to zasłużyłeś? - Pochylił się nad kontuarem,
podpierając się łokciami, i spojrzał na Jase a błagalnym wzrokiem. - Szefie, a nie poprosiłby jej
szef, żeby mnie też zaprosiła? Obiecuję, że zwrócę tych pięć dolców, które wczoraj pożyczyłem z
kasy. Sto lat nie jadłem w domu, ciągle się stołuję u Hanka, a te jego frytki i hamburgery już mi
nosem wychodzÄ…!
- Na moim miejscu byłbyś taki wspaniałomyślny, Ray?
- Prawdę mówiąc, to nie - przyznał smętnie barman. - Wolałbym mieć i Amy, i domową kolację
wyłącznie dla siebie.
- Dobrze, że się rozumiemy - odparł Jase.
- Wiesz co? Ale gwarantuję ci, że jak tobie trafi się taka fajna turystka, to ci się zrewanżuję za te
twoje żarciki.
- Ha! Czyli znowu frytki u Hanka - westchnął Ray. - Doskonale szef wie, że domatorki raczej nie
odwiedzają barów. Do nas przychodzą takie, które gdy idą z facetem do domu, to na pewno nie po to,
żeby mu gotować. Marzy im się drugi Humphrey Bogart i klimaty jak z Casablanki - poskarżył się
Ray.
- Fakt. Jeśli marzysz o kapłance domowego ogniska, to wybrałeś najgorsze możliwe miejsce, żeby jej
szukać. Lepiej pakuj manatki i wracaj do Kansas City - oznajmił Jase, wstając ze stołka.
- Może jestem zdesperowany, ale nie aż tak. Tutaj mam lepsze światło do malowania. Jase zawahał
siÄ™.
- Słuchaj, Ray. Czy wczoraj po moim wyjściu pojawił się ktoś, kto dziwnie się zachowywał?
- Innymi słowy, czy ktoś wyglądał tak, jak gdyby czekał na Amy? O to chodzi? Nie. Jak zwykle, tłum
marynarzy i ładowaczy. Zgodnie się upili, wydali kupę forsy i grzecznie wrócili na swoje statki.
- Dobra. Będę w kanciapie, gdyby ktoś mnie szukał.
Podszedł do wydzielonego pomieszczenia na tyłach sali i usiadł przy stole ustawionym przy samym
oknie, z którego rozpościerał się widok na niemal całe nabrzeże. Gdy Amy wyjdzie ze sklepu, od
razu ją zauważy, pomyślał i uśmiechnął się lekko, po czym z większym niż zwykle zapałem wziął się
za stos rachunków.
W tym samym momencie Amy stała w sklepie spożywczym, zaglądając do niewielkiej lady
chłodniczej, i nieufnie przyglądała się dziwacznym warzywom. Wyglądały na świeże, ale większości
nie próbowała, nie wiedziała nawet, jak się nazywają. Zamyślona, nie usłyszała, że ktoś do niej
podchodzi.
- Pomóc ci, złotko? - zagadnęła wesoło kobieta o bujnych kształtach, wystrojona w kwiecistą
sukienkę; mówiła ni to z przeciągłym teksańskim akcentem, ni to z melodyjnym wyspiarskim
zaśpiewem.
Amy uśmiechnęła się z wdzięcznością.
- Szukam czegoś na surówkę, ale nie znam tych warzyw.
Maggie odpowiedziała jej sympatycznym uśmiechem. Wyglądała na nieco ponad sześćdziesiąt lat.
Czarne, lśniące, obficie przyprószone siwizną włosy spięła w ciasny kok; miała złocistą skórę i duże,
inteligentne oczy, w których iskrzyły się poczucie humoru i dystans do świata. Za młodu musiała być
prawdziwą pięknością. Wciąż była ładna.
- Na surówkę, powiadasz? No to może to? - Maggie wyjęła z chłodziarki coś przypominającego
sałatę. -I trochę tutejszej rzodkwi. Na Saint Clair mamy najlepszą rzodkiew na świecie, jak mawiał
mój mąż.
- To mają być rzodkiewki? - spytała Amy,
podejrzliwie przyglądając się sporym białym bulwom.
- Jasne. Zastanówmy się, co jeszcze. Może wezmiesz trochę papryczek? - Małe zielone papryki
powędrowały do koszyka Amy. - Nie martw się, wszystko jest naprawdę świeże. Kupuję warzywa
[ Pobierz całość w formacie PDF ]