[ Pobierz całość w formacie PDF ]
przebyli kilometry górskich ścieżek i grani, przekroczyli chyba setki
wytryskujących nie wiadomo skąd strumyków. I Garrett nie był już
w nastroju, żeby sobie gratulować.
Skąpani w promieniach przedzierającego się przez konary drzew
słońca napawali się pięknem gór i doliny, a on po tysiąckroć umierał
- przy każdym intymnym dotknięciu, z każdym podmuchem oddechu
Emmy na karku, z każdym zaciśnięciem się jej delikatnych, długich
palców na jego talii.
Był napięty jak cięciwa kuszy. Zdenerwowany do granic
wytrzymałości zatrzymał konia na krawędzi przepaści głębszej od
urwisk, na które się wspinali. W odruchu desperacji zerknął w górę,
szacując kąt padania promieni słonecznych.
- Zbliża się południe. Może damy odpocząć koniowi i zjemy
lunch? - Postarał się, żeby propozycja zabrzmiała niewinnie i
beztrosko.
- Mnie też przyda się przerwa. Nie wiem, kiedy ostatnio
spędziłam tyle czasu w siodle - odrzekła Emma.
Kiedy przeciągnęła się i zmieniła pozycję, o mało nie dostał
szczękościsku. Rozpaczliwie rozglądał się dookoła, wreszcie znalazł
odpowiednie miejsce na brzegu rzeki i pospieszył klacz.
- Tu będzie dobrze. - Nie pytając Emmy o zdanie, ściągnął
wodze. Klacz ledwie zdążyła się zatrzymać, gdy przerzucił nogę
przez przedni łęk siodła i zeskoczył na ziemię.
Odwrócił się do Emmy z ponurą miną i wyciągnął ręce, żeby
pomóc jej zejść. Chociaż spojrzała na niego nieco zdziwiona, ufność, z
jaką oparła dłonie na jego barkach, była tym, czego potrzebował i co
rozładowało napięcie. Przypomniał sobie, po co to wszystko.
Chodziło o czas. I o zaufanie. O powolne odnajdywanie drogi ku
72
RS
sobie.
Westchnął głęboko, objął Emmę w talii i postawił ją na ziemi.
- Poluzuję popręg i zdejmę uzdę, a ty przygotuj ucztę, dobrze? -
Wręczył jej torbę z kocem i jedzeniem.
- Zgoda. - Obarczona ciężarem, rozejrzała się, szukając
najlepszego miejsca.
Wybrała właściwe. Tylko tyle Garrett jej powiedział, gdy po chwili
stanął u jej boku.
- Szkoda, że nigdy wcześniej tu nie trafiłam. Ta cała dolina jest
taka... przyjazna - Emma znalazła w końcu odpowiednie słowo. -
Góry Teton są piękne, ale hordy turystów przemierzają wszystkie
szlaki i nie ma ani jednego miejsca, gdzie można by się cieszyć ich
pięknem w samotności. A tu jest wręcz niewiarygodnie.
Emma też była niewiarygodna. Wysiłek fizyczny, długi mocny sen,
trochę dobrego jedzenia - i na jej policzkach znowu pojawiły się
zdrowe rumieńce, a w oczach pogodny blask.
Garrett chciałby wierzyć, że te cudowne zmiany to jego zasługa.
Wiedział jednak, że Emma zawdzięcza je samej sobie. W gruncie
rzeczy zawsze była silną kobietą. Radziła sobie z codziennymi
przeszkodami na swój własny sposób, charakterystyczny dla osób
pochodzących z Południa. Dopiero w ostatnich miesiącach
poprzedzających ich rozstanie Garrett zauważył, że ta siła zaczyna
gdzieś znikać. I wtedy, i teraz zastanawiał się nad przyczyną tej
zmiany.
Na szczęście wszystko wskazywało na to, że Emma się pozbierała.
Według niego na tym polegała prawdziwa siła. Feniks powstający z
mitycznych popiołów. Zdumiewająca transformacja. Warto było
czekać.
- Już wiem, dlaczego chcieliście zatrzymać to miejsce tylko dla
siebie - powiedziała, rozkładając wraz z Garrettem koc.
- Ta dolina była dla naszej trójki miejscem magicznym - sceną,
ogromnym amfiteatrem natury, w którym odgrywaliśmy różne
dziecięce spektakle, bawiliśmy się w przestępców i stróżów prawa...
- Garrett zamilkł na chwilę, ostrożnie dobierając słowa. - Nawet gdy
73
RS
dorośliśmy, Wind River pozostało dla nas zródłem wspomnień,
czymś w rodzaju starego przyjaciela, który jest i czeka.
Dla mężczyzny walczącego o swoje małżeństwo ta dolina była też
wspaniałym polem bitwy. Dobrze znany teren działał na jego
korzyść i zwiększał szanse zwycięstwa.
Ale kiedy jej o tym wszystkim opowiadał, nie prowadził żadnej
gry, mówił szczerze. I całym sercem wierzył w magiczną potęgę
miłości.
- Teraz, kiedy i ty poznałaś tę dolinę, wiem, że na ciebie też
czekała. - Kiedy rozłożyli koc, Garrett wyprostował się i rozejrzał
wokoło, tym razem uważnie.
- Znam to miejsce... - Był trochę zdziwiony, że nie rozpoznał go
od razu.
- Znasz pewnie wszystkie zakątki w tej okolicy. - Emma podała
mu jabłko i kanapkę.
- Ale w dzieciństwie to miejsce było dla nas wyjątkowe. Spójrz
na ten wielki głaz, ten brązowy, podobny do leżącej butelki. Jeśli
przyjrzysz się mu bliżej, znajdziesz wydrapane przez nas inicjały. -
Garrett uśmiechnął się na to wspomnienie. - Spędzaliśmy tutaj całe
godziny, szukając złota.
- Złota? Jakiego złota?
- Złota Franka i Jesse'a.
- Popraw mnie, jeśli się mylę, ale zawsze myślałam, że Frank i
Jesse Jamesowie terroryzowali porządnych ludzi nieco dalej stąd,
gdzieś w Arkansas i Missouri.
- No tak, ale zapominasz, że byli też moimi dalekimi przodkami.
A każda rodzina ma swoje sekrety. - Garrett uśmiechnął się,
przypominając sobie, ilu rodzinnych opowieści nasłuchali się z
Clayem i Jesse'em, ilu legend.
- Tato uwielbiał opowiadać o nich różne historie i zawsze
powtarzał, że tylko rodzina wiedziała, iż ukryli się właśnie tutaj, bo
nikt nie zamierzał ich ścigać tak daleko. Prawdopodobnie zakopali
gdzieś w tej dolinie duże ilości złota, które zrabowali z pociągu w
Arkansas. Właśnie tego złota szukałem z Clayem i Jesse'em każdego
74
RS
lata.
- Ale go nie znalezliście.
- Nie. Natrafiliśmy jednak na kilka śladów: kolbę starej strzelby,
zardzewiały zawias, który mógł być kiedyś częścią żelaznej skrzyni,
kilka zużytych łusek po nabojach. Dostatecznie dużo, żeby nie
zrezygnować.
- To musiała być fantastyczna zabawa.
- Tak, to była fantastyczna zabawa. - Garrett nagle spoważniał. -
Fantastycznie było szukać i fantastycznie było wierzyć.
- A teraz? Wierzysz jeszcze w istnienie ukrytego skarbu?
Popatrzył na rzekę. Płytką w tym miejscu, jak zwykle w lipcu, z wodą
nie głębszą niż do kolan i tak przejrzystą, jak przejrzyste były jego
uczucia do Emmy.
- Nigdy nie przestałem wierzyć. W wiele rzeczy - dodał,
pozwalając sobie na luksus głębokiego spojrzenia w jej oczy.
Ona też wciąż wierzyła. Garrett widział to. Wierzyła w nich i
postanowiła, że nie zrezygnuje. Jeszcze nie. A jeśli wszystko potoczy
się tak, jak zaplanował, nigdy nie zrezygnuje.
- Zbyt długo mnie tu nie było - powiedział z żalem w głosie.
- Tęskniłeś za tą doliną.
- Tak, tęskniłem. - Zjadł kanapkę i wyciągnął się na kocu,
opierając głowę na łokciach. Wygrzewał się w lipcowym słońcu,
obserwując klacz pasącą się leniwie dwadzieścia metrów dalej, nie
rozmyślał jednak o pięknej pogodzie, lecz o tym, co stracił.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]