[ Pobierz całość w formacie PDF ]
W chwili, gdy wycelowałem w nią obiektyw aparatu natychmiast wykonała w tył zwrot,
opadła do wody i poderwała się w powietrze. Gdy wracałem do samochodu widziałem, że
Zosia aż kładła się ze śmiechu.
Gdy jezioro skończyło się, po lewej stronie zobaczyłem piaszczystą drogę prowadzącą
w kierunku lasu. Skręciłem w nią i włączyłem napęd na cztery koła. Mijaliśmy domki z
wielkimi tabliczkami informującymi w języku niemieckim o wolnych pokojach. Na końcu
kolonii zobaczyłem, że droga prowadzi do młodego lasu świerkowego.
Wjechaliśmy jakby do buszu. Natychmiast zrobiło się parno. Był to efekt połączenia
się gorącego powietrza i wilgoci parującej ze ściółki. Wnętrze auta wypełniły roje komarów.
Przyśpieszyłem chcąc, żeby pęd powietrza wywiał owady ze środka. Krwiopijcę obsiadły mi
twarz i niewiele widziałem. Nagle Rosynanta aż obróciło. Przednie lewe koło wpadło do
głębokiego dołu wypełnionego potłuczonymi butelkami. Zamknąłem okna i włączyłem
pompowanie koła.
- Ojej, żeby was! - krzyczała Zosia opędzając się od resztek komarów w kabinie
samochodu.
Ja smutno patrzyłem na wskazniki ciśnienia powietrza w oponie.
- Zosiu mamy problem - powiedziałem.
Spojrzała na mnie pytająco.
- Musze zmienić koło i wyprowadzić auto z dołu. Potrzebuje twojej pomocy.
- Nigdzie nie wyjdę - powiedziała wskazując czarną chmurę komarów za oknami.
Nie pozostało mi nic innego, jak założyć koszulę z długim rękawem, gumowany
deszczak z kapturem i wyjść. Natychmiast stałem się obiektem zaciekłych ataków. Najpierw
podszedłem do wyciągarki. Sznur przywiązałem do solidnego drzewa. Na migi pokazałem
Zosi, co ma robić. Ona włączyła wyciągarkę. Rosynant drgnął i zaczął powoli toczyć się w
stronę drzewa. Był lekko pochylony na lewą stronę. Gdy feralny dół, wyglądający jak
pułapka, znalazł się pół metra przed tylnym lewym kołem, kazałem Zosi wszystko wyłączyć.
Chwyciłem za saperkę i zasypałem dół. Potem lewarkiem lekko uniosłem auto i
wymieniłem koło. Po wszystkim, zlany potem, szybko wskoczyłem do środka i ruszyłem
przez las w stronę Harszu. Cały czas w uszach brzmiało mi przysłowie o skracaniu dróg.
Po pięciu minutach wyjechaliśmy z lasu i otworzyliśmy szeroko okna. Przy szybkiej
jezdzie wszystkie komary zniknęły, a my zbliżaliśmy się do wsi Harsz. Tam skręciliśmy w
lewo, w stronÄ™ Sztynortu.
Po kilku kilometrach dojechaliśmy do mostu na przesmyku pomiędzy jeziorami
Dargin i Kirsajty. Zatrzymałem się tuż przed mostem. Zosia spojrzała na mnie nieco
zdziwiona.
- Popatrzymy sobie trochę na przepływające jachty - powiedziałem i skierowałem się
do zarośniętych trawą schodków prowadzących pod most.
Zeszliśmy i usiedliśmy. Zapaliłem fajkę i patrzyłem na łajby płynące od strony
Giżycka.
- Ale ofermy - rzuciła nagle Zosia.
Odwróciłem się tam, gdzie patrzyła dziewczyna. Do mostu od północy zbliżał się
niewielki jacht z sześcioosobową załogą złożoną z samych nastolatków. Już włączyli silnik, a
jeszcze nie położyli masztu. Grota jakimś partyzanckim sposobem nawinęli na maszt. Jacht
płynął szybko i zahaczył masztem o most. Rozległ się zgrzyt, a ja aż zacisnąłem zęby na myśl
o tym, co dzieje się w tej chwili z żaglem.
Załoga feralnej łódki klęła i krzyczała na siebie. Po drugiej stronie mostu postawili
maszt i rozwinęli grota. %7łagiel znaczyły regularne rysy, tam gdzie został przetarty materiał.
- Silniejszy wiatr i po nas - powiedział kapitan tego jachtu.
Smutno pokiwałem głową i dalej patrzyłem w stronę Giżycka. Po półgodzinie pojawił
się wreszcie Ogarek . Czesio rzucił kotwicę dziesięć metrów od brzegu i razem z Piotrkiem
położyli maszt. Piotrek rozebrał się, skoczył do wody i popłynął w naszą stronę. Usiadł obok
mnie i spojrzał pytająco. Wyciągnąłem mapę.
- Jutro spotkamy się tutaj - powiedziałem wskazując mu punkt na zachodnim brzegu
jeziora Mamry. - Czuję, że będę potrzebował waszej pomocy.
Piotrek kiwnął głową i już płynął do Ogarka .
- Zachowujecie się jak szpiedzy lub spiskowcy - skomentowała Zosia.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]