[ Pobierz całość w formacie PDF ]
dalej, aż trafiły na bezpieczny grzbiet wieloryba.
80
Nagle zaatakowała nas grupka żołnierzy Pani. Spojrzałem na porzucony
miecz, ale był za daleko, abym dosięgnął go na czas. Cholera! - pomyślałem, nie
teraz, nie tutaj.
Tropiciel wkroczył między mnie a wrogów. Jego ostrze kojarzyło się z tym
legendarnym. Za jednym mrugnięciem oka zabił trzech przeciwników, a dwóch
innych zranił, zanim stwierdzili, że stoją twarzą w twarz z kimś
ponadnaturalnym.
Przeszedł do ofensywy, choć nadal przeciwnicy mieli przewagę liczebną.
Nigdy nie widziałem, by ktoś władał mieczem z taką zręcznością, stylem,
oszczędnością i wdziękiem. Miecz był jego częścią, przedłużeniem jego woli. Nic
nie mogło przed nim umknąć. W tym momencie skłonny byłem uwierzyć w stare
opowieści o zaczarowanych mieczach.
Milczek szturchnął mnie w plecy i wskazał ostatnie dwie paczki dokumentów.
- Masz rację, lepiej stąd spieprzać - przyznałem, podając mu paczki i
zacząłem wspinać się na wieloryba.
%7łołnierze, z którymi walczył Tropiciel, otrzymali posiłki, więc wycofał się.
Ktoś z góry strzelał w łuku, ale nie sądzę, żeby trafił choćby jednego wroga.
Kopnąłem mężczyznę, który próbował zajść Tropiciela od tyłu, lecz jego miejsce
natychmiast zajął następny i rzucił się na mnie...
Pies Zabójca Ropuch zjawił się nie wiadomo skąd i zatopił kły w gardle
mojego przeciwnika. Mężczyzna zacharczał i sekundę pózniej już nie żył.
Pies Zabójca Ropuch odskoczył, a ja wspiąłem się kilka stóp wyżej, nadal
starając się osłaniać tyły Tropiciela. Kiedy wreszcie dotarł do mnie, chwyciłem go
za rękę i podciągnąłem w górę.
Wśród żołnierzy Pani rozległy się przekleństwa i wrzaski. Niestety, było zbyt
ciemno, by stwierdzić, co je wywołało. Założę się, że Goblin, Jednooki i Milczek
zarabiali na swoje utrzymanie.
Tropiciel wspiął się po mnie wyżej, a następnie pomógł mi i tak na zmianę.
Kiedy spojrzałem w dół, byliśmy piętnaście stóp nad ziemią. Latający
wieloryb szybko wznosił się ku gwiazdom. Znalazłem najdogodniejszą drogę i
wspiÄ…Å‚em siÄ™ na grzbiet.
Patrzyłem w dół, dopóki ktoś nie zaciągnął mnie w bezpieczne miejsce. Rdza
wciąż płonęła. Od ziemi dzieliło nas już ponad sto stóp i nadal wznosiliśmy się
coraz wyżej. Nic więc dziwnego, że miałem zimne ręce. Chociaż to nie z powodu
chłodu leżałem, trzęsąc się jak galareta.
- Nikt nie jest ranny? - zapytałem, kiedy już mi przeszło. - Gdzie jest mój
ekwipunek medyczny?
W rzeczywistości zastanawiałem się, gdzie są Schwytani. Jak udało nam się
przetrwać ten dzień bez wizyty naszego ukochanego wroga, Kulawca?
W drodze do domu zauważyłem więcej niż w czasie podróży na północ.
Czułem pod sobą życie, brzęczenie i szmer wewnątrz latającego potwora.
Usłyszałem ćwierkanie młodych mant, gnieżdżących się wśród wyrostków
pokrywających część grzbietu wieloryba. I w innym świetle ujrzałem Równinę,
skąpaną w poświacie księżyca.
To był inny świat. Skąpy i krystaliczny, przyświecający innym, iskrzący się i
płonący miejscami. Na zachodzie zauważyłem coś, co wyglądało jak baseny lawy.
81
Dalej, na horyzoncie, pojawiły się błyskawice zwiastujące burzę. W głębi
Równiny pustynia nabrała bardziej ziemskiego wyglądu.
Nasz rumak nie był tchórzliwym latającym wielorybem. Był mniejszy i jego
zapach był mniej intensywny. Był również dużo zwinniejszy od swego
poprzednika.
Od domu dzieliło nas około dwudziestu mil.
- Schwytani! - zapiszczał Goblin i wszyscy przylgnęli do ciała wieloryba, który
wzbił się wyżej. Wychyliłem się, żeby widzieć, co się dzieje.
Z całą pewnością byli to Schwytani, ale nie zainteresowani nami. W dole co
chwilę pojawiały się błyskawice, którym towarzyszyły grzmoty. Połacie pustyni
płonęły. Widziałem długie cienie przemieszczających się wędrujących drzew i
mant przelatujących przez światło. Sami Schwytani byli pieszo, prócz jednego -
toczącego desperacką bitwą powietrzną z mantami. Nie był to Kulawiec. Nawet z
tej odległości rozpoznałbym jego poszarpane, brunatne ubranie. To na pewno
Szept. Próbuje eskortować innych przez terytorium wroga. Wspaniale. Będą
zajęci przez najbliższych kilka dni.
Wieloryb zniżył lot. (Ze względu na Kroniki, chciałem, żeby część naszej
podróży miała miejsce za dnia, abym mógł uzupełnić notatki). Gdy tylko
wylądował, z ziemi wyrósł menhir.
- Zsiadajcie - powiedział. - Szybko.
Zsiadanie było bardziej kłopotliwe niż wsiadanie. Dopiero teraz ranni zdali
sobie sprawę ze swych obrażeń. Wszyscy byli zmęczeni i zdrętwiali, a Tropiciel
wcale się nie ruszał. Siedział, jak sparaliżowany, wpatrzony przed siebie i nic do
niego nie docierało.
- Co z nim, do diabła? - zdenerwował się Elmo.
- Nie wiem. Może oberwał - zaniepokoiłem się. Przenieśliśmy go w lepiej
oświetlone miejsce, żebym mógł go zbadać. Jednak nie znalazłem żadnych
fizycznych obrażeń. Ani jednego siniaka.
Pupilka wyszła nam naprzeciw.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]