[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Tylu ludzi wykończyli jęczałem tylu ludzi.
Zciana, przy której grzebał Pallison w czasie mojej nieobecności, uległa kolejnej
metamorfozie. Ziała na niej paszcza szerokiego wejścia, za którym ciągnęła się
stromo pod górę pochylnia. Zdałem krótką relację. Pokiwał głową.
Za parę minut zaczną podawać azot. Idziemy. Mamy sto metrów pod górę.
Chwyciłem go za ramię.
A wirusy nie dostanÄ… siÄ™ przez pancerz do gruntu, nawet po zalaniu azotem?
Jeśli będą aktywne, to pancerz ich nie przepuści. Ten chociaż jest idealnie
szczelny. Chyba że to świństwo potrafi przejść przez lity metal.
Wyszczerzył zęby.
Sądzisz, że to mutacja?
Skinął głową i szybkim krokiem ruszył w górę. Gdy zanurzałem się za nim,
wydawało mi się, że z kątów magazynu poczęły się unosić, znikające na razie
szybko, obłoczki białej pary.
Szło się ciężko i chyba trochę za pózno wyszliśmy. Za nami biegło chłodne
powietrze. Jeśli w ogóle było to powietrze. Pallison coś mamrotał, że nie potrafił
zamknąć od środka wejścia na pochylnię. Idąc prawie na czworakach, ledwie dysząc
w tej przeklętej masce, starałem się podążać za jego ciemną sylwetką. Biegnące w
nieskończoność smugi luminoforów kończyły się w dole coraz mniejszą plamką
wejścia. U góry wydawały się nie mieć końca. Pomyślałem o swojej twarzy. Musiała
być sina z obrzękniętymi oczyma i astmatycznie sapiącymi ustami. Już nie mogłem
iść tak szybko. Pallison starszy ode mnie rwał do przodu tempem, o jakie nigdy bym
go nie podejrzewał. Nie miałem siły, aby zawołać. Luminofory były coraz słabiej
widoczne. Chociaż& tak, to był azot. Myśl sprawiła, iż uczułem mróz, jaki nas
otaczał. Obróciłem głowę. Pochylnią pełzła w górę mleczna mgła. Była kilkanaście
metrów z tyłu, gęsta jak śmietana. Nasze szczęście polegało na tym, że tu gdzie
stałem, u góry korytarza zgromadziło się cieplejsze powietrze. Tam, na dole, już by
człowiek nie żył, nawet z aparatem tlenowym. Zamarzłby! W takiej temperaturze to
kwestia paru minut. Na uginających się nogach szedłem dalej.
Pallison stanął. Uniosłem wzrok. Zwarte wargi ciężkich drzwi były nie więcej niż
dziesięć metrów przed nami. Mimo mrozu ścinającego skórę twarzy, uśmiechnąłem
się. Pallison też się uśmiechnął, ale kiedy ruszał dalej, nie wiem jakim sposobem
pośliznął się i uderzając głową o ścianę upadł jak długi. Jednak nie był tak świeży jak
sądziłem. Podbiegłem do niego, lecz poderwał się błyskawicznie na nogi.
Zatrzymałem się niepewnie i patrzyłem jak szamocze się chwilę z aparatem tlenowym.
Z wściekłością zrzucił go na ziemię. Butle potoczyły się w dół. Ze zmąconym
wzrokiem spojrzał na mnie. Twarz sczerwieniała mu od zatrzymanego tchu. W
ostatniej chwili zrozumiałem, że teraz mamy tylko jeden sprawny aparat. Uchyliłem
się przed ciosem pięści i z desperacją chwyciłem go za nogi. Upadł w tył. Musiał
nabrać oddechu, nic nie mógł poradzić. Jeszcze próbował wstać, ale torsje rzuciły
go z powrotem na kolana. Uskoczyłem! Wstrząsany drgawkami, coś charcząc toczył
się w dół pochylni. Dopiero teraz skojarzyłem, że przecież mogliśmy oddychać na
zmianę, po jednym wdechu, ale on już zniknął we mgle.
Jęcząc ze strachu pobiegłem do góry. Z sercem w gardle uderzyłem zgrabiałymi
pięściami w metal drzwi. Rozejrzałem się rozpaczliwie czując, że zamarza mi oddech
na masce. Z boku była tylko jedna rękojeść. Napisu nie miałem czasu czytać.
Szarpnąłem z całej siły. Chwila wyczekiwania i gdy już miałem zacząć wrzeszczeć,
wejście rozsunęło się na boki. Skoczyłem do środka w ostatniej chwili, gdyż nie
wiadomo dlaczego moment po otwarciu płyty metalu znów naszły na siebie. Pewnie
ten napis wytłumaczyłby mi to. Rozejrzałem się gdzie jestem. Pomieszczenie
przypominało tamto, w którym spotkałem po raz pierwszy Pallisona. Było tylko
znacznie większe. Woląc się nie upewniać, czy jest tu powietrze zdatne do
oddychania, zacząłem iść wzdłuż ściany.
W przeciwległym rogu sali wiły się spiralnie ku górze metalowe schodki. Kierunek
mi odpowiadał, więc rozprostowując palce, zacząłem się wspinać na podest pod
sufitem. Znów jakby śluza. Na ścianie wisi skrzynka z rękojeścią i tabliczką pod
spodem.
Otwarcie ręczne. Nie używać bez zgody nadzoru.
Szarpnąłem. Ukazała się mała śluza. Wskoczyłem nauczony doświadczeniem. I
słusznie. Zdążyłem tylko dostrzec jak z tyłu w sali gaśnie światło. Obejrzałem się i
zamarłem. Następne drzwi nie posiadały niczego, czym można by je otworzyć. Te za
mną również. Załkałem. Nerwy zaczynały odmawiać posłuszeństwa i kiedy kabinę
począł wypełniać jadowicie fioletowy dym, miałem dwa wyjścia. Albo zwariować, albo
przyjąć, że to normalna procedura dezynfekcyjna. Drżąc oparłem się o ścianę. Myśli
rozbiegły się wokół każdej z przypominanych scen, jakie przeżyłem w ciągu ostatnich
godzin. Chyba kończył się tlen, gdyż coraz ciężej było z oddychaniem. Właśnie
doliczyłem do pięciuset, gdy drzwi otworzyły się Nie bacząc na nic przeskoczyłem
próg. Metal zasuwając się otarł moje plecy.
Tu było inaczej. Nie zapaliło się żadne światło. Miałem wrażenie, że krótki korytarz,
w którym stoję, kończy się dużą ciemną salą. Zdezorientowany ruszyłem tam. Krok,
jeszcze jeden. Dopiero zgrzyt żwiru pod stopami uświadomił mi gdzie jestem.
Przyklęknąłem na jedno kolano i zdarłem maskę, wystawiając twarz do wiatru. W
górze świeciły gwiazdy. Płacząc schowałem twarz w dłoniach.
III
Biegłem już bardzo długo. Chociaż słowo biegłem" jest lekką przesadą w
odniesieniu do tego co robiłem. W głowie tłukło się przysłowie o żołnierzu, który
maszeruje najpierw tyle ile może, a potem tyle ile musi. Ja musiałem!
Od chwili, gdy tam, przy wyjściu, usłyszałem warkot silników, gnały mnie już tylko
dwie myśli. Jeśli zabili tyle osób, to bez wahania, dla czystej dezynfekcji, unicestwią i
mnie. Po drugie, zbyt długo byłem wirusologiem, aby wątpić w perfidię chorób
zakaznych. Nie miałem żadnej gwarancji, że nie jestem zarażony. Chociaż, gdyby tak
miało być, to powinienem już nie żyć, a ja wciąż biegłem.
Głęboki parów, do którego zsunąłem się nocą, ciągnął się w nieskończoność. Kiedy
patrzyłem teraz na jego ściany, włos jeżył mi się na głowie. Nigdy nie zgodziłbym się
na ponowne zejście. Słońce szło coraz razniej w górę i powietrze nagrzewało się z
minuty na minutę. Bieg, ciągły bieg.
Myśl, że brakuje mi sił nadeszła na moment przed tym nim upadłem na kamieniste
dno suchego teraz jak popiół strumienia. Uniosłem się na rękach. W tańczących
plamach czerwieni dostrzegłem, że kilkadziesiąt metrów dalej wąwóz pnie się ku
górze dość ostrym podejściem. Prędzej bym umarł niż wdrapał się tam teraz.
Obróciłem z wysiłkiem głowę. Niedaleko, zaraz za kępą suchych traw, wrzynał się w
ścianę mały jar. Podciągnąłem się w jego stronę. Długie, tnące jak brzytwy trawy
wydawały się nie do przebycia. Podszedłem metr w górę i tam, trzymając się skały,
ominąłem ten jedyny ślad życia na pustkowiu. Jar skończył się rychło czymś na
[ Pobierz całość w formacie PDF ]