[ Pobierz całość w formacie PDF ]
omal jej nie złamałem. Gdy dalej nikt nie odpowiedział, całym wysiłkiem mięśni naparłem na
drzwi. Listwa za jednym zamachem ustąpiła. Drzwi jakby automatycznie rozsunęły się przede
mną, torując drogę do wnętrza pokoju.
Pokój tonął w powodzi światła. Obok czerwonej pluszowej otomany stała moja żona, on
stał oparty o stół, na którym przygotowano zastawę do kolacji Na mój widok oboje z przerażenia
tak zbledli, że twarze ich zdawały się być z marmuru. Wpatrzyłem się w niego, stał nieruchomo
jak posąg, w małych czarnych jego oczkach, odbijał się jakiś nędzny, podły strach. Szczęka
drżała mu nerwowo, miałem wrażenie, że chętnie byłby padł przede mną na kolana i prosił mnie
o litość. Czułem nieopisaną nienawiść, a równocześnie i obrzydzenie do tego uwodziciela, pod
którym kolana drżały na widok człowieka, który przyszedł upomnieć się o swoją krzywdę. Długo,
długo patrzyłem mu w twarz, a on nie mógł wytrzymać siły mego wzroku, chciał coś mówić, a
usta mamrotały jakieś niezrozumiałe słowa. Z obrzydzeniem plunąłem mu w oczy.
Wzrok mój przeskoczył z uwodziciela na żonę. Czułem, że pod pływem mego wzroku lada
chwila zemdleje. Chciałem się z nią rozmówić, jak długo była przytomna. Chciałem ją o coś
zapytać, ale głos uwiązł mi w krtani, z gardła wydobywało się tylko jakieś charczenie,
przypominające rozjuszone zwierzę. Wolno włożyłem rękę do kieszeni mokrego palta. Wydobyłem
rewolwer i z całym spokojem wymierzyłem do niej z odległości kilku kroków? Usłyszałem z jej ust
jedno słowo:
Przebacz!!
Było za pózno. Padł strzał. Chwyciła się rękoma za skroń, uklękła na dywanie, a potem
wolno bezwładnie osunęła się na ziemię. Jeszcze teraz słyszę tępe stuknięcie jej głowy o podłogę.
Nie wiedząc co czynić, podbiegłem do niej, chwyciłem jej głowę w swoje ręce. Spod jej jasnych
jak len włosów płynęła nitka czerwonej jak koral krwi, wiła się ona przez całą twarz koło nosa i
biegła po jej białej szyi.
Osunąłem się przed martwą Marynią na kolana, tuliłem jej głowę, całowałem oczy, usta.
Spazmatycznie płakałem, jakbym chciał za jednym zamachem całą swoją krzywdę we łzach
utopić. Azy przynosiły mi ulgę, nie starałem się więc ich powstrzymywać. Nie chciałem uciekać,
za żadną bowiem cenę nie chciałem się z nią rozstać.
Jak długo płakałem, jak tuliłem jej głowę do swych piersi, nie pamiętam, ocuciło mnie
jakieś silne brutalne szarpnięcie. Nade mną stał komisarz policji, dwóch policjantów i tłum
ciekawych. Kazano mi wstać - nie mogłem. Siłą podniesiono mnie do góry, okuto w kajdanki.
Jego już nie widziałem. Zbiegł w porę.
Długo siedziałem w więzieniu, zanim stanąłem przed sądem. Na rozprawie uwolniono
mnie od winy i kary. Nie potrafiono jednak usunąć przed mych oczu wspomnienia ostatniej
pieszczoty z MaryniÄ….
Do domu wróciłem tylko po to, by pierwszemu lepszemu handlarzowi wszystko sprzedać.
To, czego nie potrafiłem sprzedać, rozdałem między kolegów.
Dyrektor Tabarin za wszelka cenę chciał mnie zatrzymać w kabarecie, przypuszczał,
że, nie tylko jako akrobata, ale jako bohater krwawej sensacji, ściągać mu będę tłumy
publiczności do teatru. Na mojej tragedii chciano zrobić interes.
Tego samego dnia, w którym wypuszczono mnie z więzienia, wyjechałem z Warszawy.
Włóczyłem się całe lata za granicą, starannie unikając miast, w których byłem z Marynią.
Koledzy i koleżanki ochrzcili mnie przydomkiem Otello , nie wiedząc, ile brutalności ten ich
żart w sobie zawiera. To słowo Otello paliło mnie, przed tą nazwą Otello uciekałem do
restauracji, potem do szynków. Często spózniałem się na przedstawienia, a często nie
przychodziłem wcale, bo byłem pijany.
Raz jeden bezgraniczna tęsknota zagnała mnie do tego miasta, w którym poznałem Mery.
Zdawało mi się, że w Hamburgu, w tym mieście moich pamiątek, tęsknota przestanie mnie tak
boleśnie żreć i palić. Zaangażowałem się do tego samego teatru, w którym po raz pierwszy
zobaczyłem Marynię. Zamiast ulgi cierpienia moje w Hamburgu stokrotnie się spotęgowały. Gdy
chodziłem po ogrodach, po których przed kilku laty spacerowałem z nią, zdawało mi się, że jakaś
brutalna ręka dokonywa na mnie operacji. Raz w zoologicznym ogrodzie usiadłem na tej samej
ławce, na której przed laty zwykle siadywaliśmy razem i snuli plany przyszłości. Taki ból, taki żal
mnie wtedy uchwycił, że zacząłem spazmatycznie płakać. Tłum ludzi zebrał się około mojej ławki,
wypytywano się mnie, czy ktoś nie uczynił mi krzywdy. Wtedy miałem ochotę krzyczeć na całe
gardło, że wielką krzywdę uczynił mi nikczemnik, któremu nawet nie mogłem odpłacić. Ale czy
zrozumiano by mnie wtedy?
Tak, zabiłem ją, ale nie zabiłem w swej duszy i w swym sercu wspomnienia o niej.
Wspomnienie chciałem uśmiercić wódką. Nie szło... Jeszcze gorzej... Aż przyszedł pamiętny dla
mnie dzień.
Po przedstawieniu w teatrze poszedłem z kolegami do jednej z knajp portowych. Piłem
tam do świtu. Rano zawlokłem się do swego numeru hotelowego i położyłem się spać. Nie wiem
jak długo spałem, dość, że obudził mnie dziwny sen. Zniło mi się, że do tego pokoju przyszła
Marynia. Była bardzo blada, a oczy jej nie były już niebieskie jak chabry, ale jakieś czarne o
groznym, jakby czerwonym refleksie. Ubrana była w czarną balową toaletę, białymi palcami
dotykała prawej skroni, z której sączyła się cienka, błyszcząca nitka krwi. Długo stała milcząco
nad moim łóżkiem, wpatrując mi się groznie w oczy. Potem odjęła rękę od skroni i palcem
wskazała na ciemny kąt pokoju. Tam stał błyszczący niklowy trapez, na którym codziennie się
produkuję. Nie zrozumiałem, co to znaczy; spytałem ją, dlaczego pokazuje mi trapez. Nie
odpowiedziała mi nic, tylko zaczęła zanosić się od spazmatycznego śmiechu. Ten śmiech nie był
jej zwykłym śmiechem, było w nim coś groznego, coś sztucznego, nie było wesołości. Zbudziłem
[ Pobierz całość w formacie PDF ]