[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Zimny powiew jesiennego wiatru szarpał moimi Strażnicami . Czasopisma
szeleściły, stawiając opór powietrzu.
- Nie upuść ich, Hannah - surowo upomniała mnie babcia.
- Bez obaw... - zaprotestowałam poirytowana.
- Psst! - zasyczała jak zwykle, kiedy uważała, że byłam za głośna, zbyt ciekawska,
harda, niegrzeczna czy też za bardzo roześmiana. Zamilkłam posłusznie, ściskając mocniej
swoje zeszyty w dłoni; teraz wiatr nie mógł im już nic zrobić. Nagle postanowiłam się
pomodlić. Przecież kochałam Jehowę, cóż się ze mną działo przez ostatnie dni?
Jehowo, jeśli istniejesz - prosiłam w myślach - ukaż mi się, pokaż mi, że naprawdę
jesteś przy mnie. Czuję się taka samotna. Chcę być znowu szczęśliwa. Jestem taka smutna.
Tęsknie za swoją Mamą i jeszcze to dziwne uczucie do Paula. Wiem, że grzeszę. Zdaję sobie
sprawę, że szatan czai się wciąż w moim życiu. Pomóż mi, dobry Boże, proszę...
Zakręciło mi się w głowie, szukałam pomocy, cofnęłam się i oparłam się plecami o
ścianę.
- No, patrzcie, kogo my tu mamy? - usłyszałam po chwili wrzaskliwy, złośliwy,
podniesiony głos. Wzdrygnęłam się. To byli Amanda, Deborah i Robert z mojej klasy.
Wyrośli przede mną, uśmiechając się szyderczo, po czym przypatrywali mi się, jakbym była
jakimś okazem w zoo. Patrzyliśmy na siebie.
- Ej, ciotka Jehowa, znowu robisz reklamę swojemu zwariowanemu Bogu? - zapytała
ostro Amanda.
Spojrzałam na babcię, ale ona nic nie zrobiła, aby przyjść mi z pomocą. Patrzyła na
ludzi z mojej klasy, jakby ich w ogóle nie było.
- Ja... - wyjąkałam, broniąc się.
- No, co tam pisze ten twój słodki Zbawiciel z zaświatów? - zapytała Deborah,
wyrywając mi jedno z pisemek. Chichocząc, kartkowała je na wszystkie strony.
- Co za bzdury - dodała, wzruszając ramionami i wyciągając do mnie rękę z zeszytem,
aby mi go oddać.
Patrzyłam na nią w milczeniu w czasie, kiedy Strażnica , po którą nie sięgnęłam, z
szelestem upadła na chodnik. Leżący na betonie zeszyt pobudził babcię do działania.
- Ty niezdaro - sarknęła na mnie.
Spojrzałam na nią i nie dość, że bolała mnie głowa, nogi i gardło, to nagle zaczęły
dokuczać mi jeszcze wszystkie inne członki. To było dziwne uczucie, jakby naraz rozbolało
mnie całe ciało. Piekły mnie oczy, kłuło w krzyżu, nie mogłam ustać, wydawało mi się, że
bolą mnie wręcz wszystkie palce, nawet te u nóg.
- Ja... ja... ja... - wyszeptałam przerażona, a potem cierpienia stały się dla mnie po
prostu nie do zniesienia. Upuściłam czasopisma i torbę babci, po czym rzuciłam się do
ucieczki.
Biegłam przed siebie. Nikt mnie nie zatrzymał, nikt nie zawołał mnie po imieniu, a
także nikt za mną nie pognał. A po tym okropnym popołudniu nadeszła długa, zimna i
samotna noc.
Nie wróciłam do domu, tylko poszłam do parku, a potem do centrum miasta i nad Ren.
Zamyślona rzucałam kamienie do wody, próbując puszczać kaczki, jak Mama. Potem zdrę-
twiała z zimna stałam całą wieczność w brunatnej, wartkiej wodzie, zastanawiając się nad
utonięciem w odmętach fal, nad własną śmiercią.
Wspominałam młodą, wesołą blondynkę, Mamę, której twarzy już nie pamiętałam,
wypłakując z tego powodu wszystkie łzy. Pózniej spojrzałam wysoko w niebo, cicho i
spokojnie powiedziałam: Mamo , tylko jeden, jedyny raz. Przeszył mnie zimny dreszcz.
Nigdy nie nazywałam tak Roswithy, chociaż często z tego właśnie powodu się na mnie
gniewała. Ale Roswitha była Roswithą. Oczywiście kochałam ją, bardziej niż pozostałych
członków rodziny. Ją i Benjamina, będącego dziwnym trafem takim samym blondynem jak
ja. Ojciec i Roswithą, Jakob i Markus, wszyscy mieli ciemne włosy. Tylko Benjamin i ja
mieliśmy tak jasne jak moja Matka.
Tak, Roswithą była Roswithą - liczyła się tylko Mama.
Kiedy zapadał już zmrok, pojechałam autobusem przez miasto aż na cmentarz miejski.
O tej porze był już dawno zamknięty, a jego olbrzymią żelazną bramę oplatał dodatkowo
ciężki łańcuch. Przez chwilę stałam, niepewna, zastanawiając się, czy zdobyć się na odwagę i
przedostać na teren cmentarza, aby odszukać grób matki. W końcu jednak zrezygnowałam.
Cmentarz był bądz co bądz olbrzymi, w jaki sposób miałabym znalezć niewielką, zapomnianą
mogiłę, nad którą byłam najwyżej trzy razy w życiu przed wielu, wielu laty?
Wróciłam z powrotem do miasta na północną obwodnicę. Po niej kursował autobus
linii numer cztery i tam moją Matkę spotkało nieszczęście, gdzieś na wielkiej
sześciopasmowej obwodnicy północnej. Szłam i chociaż zegar wskazywał już prawie godzinę
dwudziestą drugą, na obwodnicy wciąż panował wielki ruch. Autobusy, ciężarówki i zwykłe
samochody osobowe przejeżdżały koło mnie ze świstem. Próbowałam sobie wyobrazić, jak to
się wtedy stało, że Mama wpadła pod pędzący autobus.
Stanęłam na szerokim pasażu dla pieszych, wlepiając wzrok w hałaśliwe pojazdy
komunikacji miejskiej. Znienawidzona czwórka przejechała mi przed nosem, potem
dwunastka, a w chwilę pózniej nadjechała z przedmieścia dwudziestka czwórka, autobus
nocny.
Poczułam się jak w transie, zahipnotyzowana, kiedy postawiłam stopę na pasie
północnej obwodnicy, a robiąc krok do przodu, zaśmiałam się cicho.
Autobus zatrąbił głośno i ostrzegawczo, omijając mnie szerokim łukiem. Potem znikł
w ciemnościach i warkot jego silnika umilkł gdzieś w oddali. Trzęsąc się na ugiętych nogach,
usiadłam oszołomiona na krawężniku. Nikt nie zwrócił na mnie uwagi. Auta przejeżdżały tak
blisko mnie, że mogłam je dotknąć, gdybym tylko wyciągnęła rękę. Siedziałam tak i marzłam,
[ Pobierz całość w formacie PDF ]