[ Pobierz całość w formacie PDF ]
siebie bardzo. Chodzili razem na uniwersytet. Mój ojciec był badaczem morskiej flory i oboje z matką
uwielbiali podróże. Myślę, że nie planowali dziecka tak szybko po ślubie. - Zamyśliła się nad czymś
głęboko.
- Musiałam być niezłym ziółkiem. Tak czy owak, wyjechali kiedyś do Nepalu na wyprawę
wysokogórską i zostawili mnie u Kennedych. Zginęli w lawinie kamieni. Miałam zaledwie trzy lata,
wcale ich nie pamiętam. Adoptowali mnie państwo Kennedy. Trochę wcześniej stracili własne
dziecko, a nie mogli mieć drugiego. Miałam wielkie szczęście.
Patrzył w jej twarz badawczo.
- Powiedziałbym, że to oni mieli szczęście. Raine usiłowała się zaśmiać, ale wypadło to sztucznie.
Wstała nerwowo i podeszła do okna, za któ-
rym światła wieczoru kąpały się w przybrzeżnej fali, przenikając do wnętrza mieszkania. Potrząsnęła
głową, na kark spadł ciężki warkocz, który nosiła jak spęczniały kłąb wspomnień z czasów dorastania.
- Byłam trudnym dzieckiem, nieznośnym podlotkiem. Moi przybrani rodzice są dobrze wychowani i
wykształceni, ja zaś nie miałam wielkich ambicji. Kopałam piłkę, zamiast ćwiczyć sztukę wymowy.
Wolałam robić zakupy niż pitrasić w kuchni. Niestety, sprawiałam im same kłopoty.
Aldo rozłożył ramiona na oparciu kanapy.
- Motocykle zamiast maszyny do szycia? - spytał ubawiony. - Powiedziałbym, że nastolatka na
motorze to rzecz intrygujÄ…ca.
Odwróciła się ku niemu, spięta i coraz bardziej podniecona.
- Nie rozumiesz? Byłam jak kukułczy podrzutek w gołębim gniezdzie. Może nie byłoby to takie złe,
gdybym urodziła się chłopcem, ale...
Aldo omiótł ją gorącym spojrzeniem. Poczuła to tak, jakby jakieś niewidzialne ręce oblały ogniem jej
piersi, taliÄ™ i biodra.
- To dobrze, że nie urodziłaś się chłopcem. W szkole za to musiałaś niezle sobie radzić, i to ich
cieszyło. Są na pewno z ciebie dumni. %7łeby zostać dentystą, trzeba mieć trochę szarych komórek. -
Obserwował ją bacznie. - Ale co to wszystko ma wspólnego z tym, co teraz? Dlaczego to cię aż tak
martwi?
- Wcale mnie nie martwi. Po prostu usiłuję przekonać cię, że mam szczęśliwe życie, zwyczajne i dość
ustabilizowane. Nie jestem już bezmyślnym podlotkiem. Jestem zaręczona i wyjdę za wspaniałego
człowieka. Wesele zostało zaplanowane w szczegółach, moi rodzice są zadowoleni, znają i lubią
Gartha. DziÅ›
to był, najzwyczajniej... myślę, że to rodzaj pożegnania z tamtą nieodpowiedzialną dziewczyną, która
sprawiała im tyle kłopotów.
Głos jej zadrżał i próbowała nad nim zapanować. Aldo wstał. Cofnęła się przezornie z szeroko
otwartymi oczami oraz męczącymi wspomnieniami, których nie rozumiał.
- Jedno zupełnie pominęłaś, Raine. Ani słowem nie wspomniałaś, czy kochasz tego, jak on ma na
imię, Gartha. Tego Gartha, którego tak bardzo lubią twoi rodzice, tego matematycznego czarodzieja,
za którego, jak sądzisz, wyjdziesz?
Ruszył ku niej powoli. Cofała się aż do chwili, gdy stanęła w potrzasku między nim i chłodem okna.
Czuła, że serce bije jej coraz niespokojniej. Aldo oparł dłonie na jej ramionach i bez wysiłku, choć
stawiała mu opór, przyciągnął do siebie.
- Tak, kocham Gartha - oznajmiła ledwie słyszalnym głosem, ponieważ Aldo przepalał ją wzrokiem
na wylot. - Gdyby było inaczej, nigdy bym za niego nie wyszła. Nie jestem dzieckiem, Aldo. Długo
zwlekałam, zanim podjęłam decyzję poślubienia kogokolwiek. I jestem pewna tego postanowienia.
Położyła dłonie na jego ramionach i bezskutecznie usiłowała go odepchnąć. W jej oczach odbijała się
narastająca panika. Rozluznił mocny do tej chwili uścisk. Skierował wzrok poza jej plecy, w
ciemniejącą za oknami przestrzeń i po raz kolejny ujrzała, jak potrafi panować nad uczuciami i
rozładowywać napięcia bez względu na ich siłę.
%7łartobliwie dotknął palcem czubka jej nosa i powiedział ze skruchą:
- Przepraszam, piękna. Nie chciałem cię urazić. Popatrz, na świecie robi się ciemno, a ja cię jeszcze
nawet nie nakarmiłem. Chodz, zaprowadzę cię do najlepszej w całym Seattle knajpy z morskimi przy-
smakami. - Zastanowił się przez moment nad swoimi słowami, po czym przechylił głowę i dodał: -
No, zgoda, prawie najlepszej. - I uśmiechnął się.
Twarz Raine także się wreszcie rozjaśniła. Potrafił być żywy jak kropla rtęci albo stateczny, by po
chwili znów zachowywać się jak chłopiec. Raine z ulgą powitała zmianę nastroju.
Oczywiście nie musiała przed tym obcym człowiekiem usprawiedliwiać ani siebie, ani swoich posta-
nowień. Z jakiego powodu?
Prawie najlepsza w Seattle knajpa z morskimi przysmakami znajdowała się nie opodal strychu Aida.
Był to drewniany od frontu budyneczek, wciśnięty między zniszczone murowane gmaszysko hotelu
Oregon i nadgryzioną zębem czasu Tawerną %7łeglarzy.
Ręcznie malowany szyld zapowiadał Belltown Cafe and Gallery. Raine zauważyła już z chodnika
zakurzone szyby witryny. Szkło było pęknięte i zaklejone szeroką taśmą przylepca. Drzwi
pomalowano na zielono, ale farba już się łuszczyła.
Ulice, którymi zmierzali do celu, wybrukowano zwykłymi kocimi łbami, odzyskanymi zapewne ze
starego falochronu Seattle.
Dopiero teraz zrozumiała rozbawienie Aida, gdy wyraziła obawę, że nie jest właściwie ubrana na
[ Pobierz całość w formacie PDF ]