[ Pobierz całość w formacie PDF ]
za ptak, ani czyje to kości, wolał nie dochodzić.
Wrzucił przez szczelinę kamyk, żeby się upewnić, czy czasem nie zadomowiło
się tam jakieś inne stworzenie. Nie odpowiedział mu żaden pisk, skrzek, warkot
ani syk.
Trzymając w zębach nóż, zaczął piąć się w górę. Brak gałęzi, które mogłyby
mu ułatwić wspinaczkę, podwyższał walory kryjówki. Objął pień jedną ręką i,
biorąc nóż w drugą, zajrzał do dziupli. Niczego nie zobaczył. A co ważniejsze,
chyba nic wewnątrz nie zobaczyło jego. Wsunął w szczelinę rękę i kilkakrotnie
dzgnął nożem na oślep, ale ostrze nie napotkało żadnego oporu.
Ześliznął się po pniu na dół, zabrał z ziemi łuk, strzały i płócienne zawiniątko,
po czym wspiÄ…Å‚ siÄ™ z powrotem na drzewo i przecisnÄ…Å‚ przez szczelinÄ™ do dziupli.
Przyszło mu to z większym trudem niż za pierwszym razem; zmężniał od tamtego
czasu.
49
Kości i pierze nadal zaścielały dno, ale nie śmierdziało tu gorzej niż w oborze,
w której do tej pory sypiał. Spędzi tutaj noc.
Stracił ten dzień, ale postanowił sobie, że następnego już tak nie zmarnuje.
Jutro skoro świt na dobre rozpocznie swoją wędrówkę. Nigdy jeszcze nie prze-
próżniaczył tak całego dnia, a przecież czuł się bardziej niż zwykle wyczerpany.
Przez wąską szczelinę patrzył, jak zapada zmrok. W kniei nawet za dnia było
niesamowicie, a teraz, w gęstniejących ciemnościach, drzewa zdawały się poru-
szać ich gałęzie przywodziły na myśl kończyny, a każdy pień przypominał
tułów.
Elyssa nazwała kiedyś bór Lasem Cieni. Ciekaw był, jak daleko ciągną się te
drzewa i ten cień. Nigdy nie zapuścił się dalej niż na szczyt stromego wzgórza.
Ziewnął. Kto wie, może w nocy drzewa rzeczywiście budzą się do życia. Może
ciemności są czymś w rodzaju magicznego zaklęcia, które opada na cały bór i go
ożywia. Może najstraszniejsze nocne stworzenia są właśnie ożywionymi drzewa-
mi.
Może, nieświadomy niebezpieczeństwa, wszedł w pułapkę, którą jest to drze-
wo. A dziupla to żołądek mięsożernej rośliny. Zaścielające ją kości i pióra to nie-
strawione resztki dawnych posiłków, wszystko co pozostało ze stworzeń, które
jak on szukały tu schronienia.
Uśmiechnął się. To tylko urojenia spowodowane wyczerpaniem. A choćby tak
w istocie było, czuł się zbyt zmęczony, by uciekać.
Dygotał z zimna. W oborze, w której dotąd sypiał, mógłby się zagrzebać
w słomę. Tutaj tego nie miał. Nie było nawet gdzie rozprostować nóg. Siedział
z kolanami pod brodą. Mimo tych niewygód, sen szybko go zmorzył.
Nie był to spokojny sen. Dręczyły go koszmary straszniejsze niż kiedykolwiek
dotąd. Zniło mu się, że w lesie roi się od dziwacznych, odrażających stworów, istot
tak pokracznych, że najbardziej zdeformowany i obrzydliwy zwierzołak był przy
nich jak nowo narodzone jagniÄ™.
Ocknąwszy się, stwierdził, że nie był to tylko koszmarny sen.
Zniła mu się rzeczywistość. . .
* * *
Obudziły go jakieś głosy. Ten pierwszy pojedynczy, odległy. Po paru sekun-
dach usłyszał następny, bliższy. I jeszcze jeden, jeszcze bliższy. Kroki, tupot setek
nóg tratujących zarośla. Było ich coraz więcej, cały las rozbrzmiewał już odgło-
sami ciężkich kroków.
Trwała jeszcze noc. Na zewnątrz było tak samo ciemno jak w dziupli, w której
się schronił, i nic nie widział. Ale przypominało to przemarsz całej armii. Ziemia
drżała, a jej wibracje przenosiły się na drzewa. Szli powoli, gęsto rosnące drzewa
spowalniały marsz.
50
Słychać było poskrzypywanie pancerzy, szczęk oręża, parskanie zwierząt oraz
głosy. Słowa wypowiadane w języku, którego nie rozumiał, a więc przez miesz-
kańców odległych krain.
I sądząc po tych dzwiękach, po brzmieniu obcego języka, istoty, które słyszał,
nie mogły być ludzmi.
Co się dzieje? Nie ulegało wątpliwości, że te nieludzkie legiony zmierzają do
wioski.
Nie śmiał się poruszyć, z obawy, że zdradzi go najmniejszy ruch. Siedział więc
jak skamieniały, czekając aż przeciągną owe obce kohorty.
Miał wrażenie, że upłynęła wieczność, zanim ostatni maruder przeszedł pod
drzewem. I nie tylko pod drzewem. Kiedy światło brzasku zaczęło się przesą-
czać przez listowie koron drzew, Konradowi wydało się, że coś mu mignęło przed
oczami na wysokości dziupli około piętnastu stóp nad ziemią!
Uznał to jednak za omam spowodowany grą światła. %7ładna żywa istota nie
mogła być tak wysoka. Jeśli rzeczywiście coś zobaczył, to pewnie był to grot
włóczni albo lancy.
Choć dziwna armia już przeszła, cisza nie powróciła, ani nie opustoszał las.
Wyczuwał obecność przybyszów w odległości kilkuset jardów. Zatrzymali się na
skraju boru, chroniąc się w cieniach przed promieniami wschodzącego słońca.
Niczego nie widział, niczego poza tamtym wyimaginowanym mignięciem
czegoś w otworze dziupli, ale w istotach, które tędy przed chwilą przechodziły,
było coś, co Konradowi przypominało zwierzołaki. Może sprawiła to roztaczająca
się wokół nich woń, ohydny smród, charakterystyczny dla tych kreatur.
Ale bór nie mógł chyba być pełen zwierzołaków, całej ich armii armii w do-
słownym znaczeniu, z orężem i w zbrojach? Jednak nic innego nie przychodziło
mu do głowy. Tylko takie wyjaśnienie miało sens.
W tym momencie setki dzikich ślepi patrzą pewnie pożądliwie na dolinę i po-
grążoną we śnie wioskę. Samotny zwierzołak o brzasku czmychał przeważnie do
lasu i zaszywał się głęboko w leśnych ostępach. Ale w gromadzie nie bali się
światła. Skrzyknęli się pewnie, żeby napaść na wioskę. To było jedyne w miarę
rozsądne wytłumaczenie tak licznej ich tutaj obecności.
W pierwszej chwili Konradowi przemknęło przez myśl, żeby ostrzec miesz-
kańców wsi. Ale zaraz uświadomił sobie, że nie sposób się tam przedrzeć. Drogę
zagradzał kordon wynaturzonych kreatur.
Zresztą dlaczego miałby ich ostrzegać? Czy któryś z wieśniaków coś kiedyś
dla niego zrobił? Jego los nigdy ich nie obchodził, czemu więc on miałby się
przejmować ich losem?
Wyjątek uczynił kiedyś dla Elyssy.
Ale, ratując przed laty życie dziewczynie, działał instynktownie. Pośpieszył
jej z pomocą jak człowiek człowiekowi, solidarnie stawili czoło stworowi, który
51
ją zaatakował. Tę samą solidarność odczuwał teraz wobec mieszkańców wsi. Byli
mu bliżsi od istot gotujących się do szturmu na ich obejścia.
Lecz tym razem ani myślał działać bez zastanowienia. Nie miał do czynienia
z jednym zwierzołakiem, nie było tu miejsca na brawurę. Wtedy nie miał czasu
do namysłu, za to miał pewną szansę.
Teraz szans nie miał żadnych. A nie było sensu dać się zabić dla beznadziejnej
sprawy. Co tam beznadziejnej, dla jakiejkolwiek sprawy.
Poświęciłby się tylko dla Elyssy. Już raz ocalił jej życie, ale nie zdoła zrobić
tego ponownie. Widział ją martwą. I ta wizja skłoniła go ostatecznie do opusz-
czenia wioski. Dzięki temu znajdował się teraz poza pierścieniem żądnych krwi
[ Pobierz całość w formacie PDF ]