[ Pobierz całość w formacie PDF ]
poręczach siedzeń, czy stali w przejściu; po chwili wśród tych kapeluszy ukazała się czapka
konduktora, który przepychał się między nimi, żałośnie, z rozdrażnieniem podśpiewując jak ptak:
- Bilety, proszÄ™ o bilety!
Przez chwilę trzymali go pomiędzy sobą, tak że była widoczna tylko jego czapka. Potem
dwaj z nich prześliznęli się szybko do tyłu, na siedzenie za plecami Horace'a. Oddychali głośno.
Na przedzie wagonu szczęknęły szczypce konduktora dwa razy. Konduktor przeszedł do tyłu.
- Bilety - podśpiewywał - bilety!
Wziął bilet Horace'a i zatrzymał się przy tych dwóch młodych.
- Pan już wziął mój bilet - powiedział jeden. - Tam.
- Gdzie pana kwitek? - zapytał konduktor.
- Pan nam nie dał. Ale zabrał pan nasze bilety. Mój bilet miał numer... - powtórzył numer
płynnie, szczerze, życzliwym tonem. - Czy zauważyłeś numer swojego biletu, Shack?
Ten drugi też wyrecytował numer szczerze, życzliwym tonem.
- Z pewnością ma pan nasze bilety. Niech pan sprawdzi. - I zaczął gwizdać przez
zęby niemelodyj-nie urywek jakiejś melodii do tańca.
- Czy ty jadasz w Gordon Hall? - zapytał pierwszy.
- Nie. Zmierdzi mi z ust od urodzenia.
Konduktor poszedł dalej. Gwizd brzmiał coraz głośniej, młodzieniec walił się rękami po
kolanach i wykrzykiwał dla podkreślenia rytmu: Da-da-da", po czym po prostu rozwrzeszczał
się zawrotnie, bez sensu. Słuchając tego wrzasku Horace czuł się tak, jakby siedział przed stertą
zadrukowanych kartek przewracanych w szalonym tempie i czytał je na wyrywki; przy czym
pozostawał mu tylko szereg skojarzeń niejasnych, ni w pięć, ni w dziewięć.
- Bez biletu przejechała tysiąc mil.
- I Marge też.
- I Beth też.
- Da-da-da!
- I Marge też.
- Przedziurkuję bilet swój w noc piątkowi-
- liiuuu!
- Czy wątróbki lubisz smak?
- Nie sięgam aż tak.
- liiuuu!
Gwizdali uderzając obcasami o podłogę coraz głośniej i głośniej, wykrzykując ,,Da-da-
da". Ten pierwszy pchnął oparcie siedzenia tak energicznie, że trzepnęło Horace'a w
głowę. Wstał.
- Chodz - powiedział. - On już poszedł.
I znów Horace poczuł trzepnięcie odskakującego siedzenia, a potem patrzył, jak ci dwaj
wracają przez wagon do swojej gromady blokującej przejście i jak jeden z nich kładzie zuchwałą,
szorstką dłoń na jednej z podniesionych ku nim tych dziewczęcych jaskrawych, gładkich
twarzyczek. Za nimi wszystkimi stała przyciśnięta do siedzenia wieśniaczka z niemowlęciem na
ręku. Od czasu do czasu oglądała się na wolne miejsca, do których dostać się nie mogła.
W Oxford Horace wysiadł w cały ich tłum na peronie - w jasnych sukienkach, bez
kapeluszy, z książkami pod pachą albo bez książek, wśród rojów kolorowych koszul, grupkami
nikomu nie dającymi przejść, te obiekty dorywczych, szczeniackich umizgów powoli szły pod
górę w kierunku uczelni, trzymały swoich chłopców za rozhuśtane ręce, kołysały bioderkami,
patrzyły na Horace'a zimno, obojętnie, gdy schodził z chodnika, żeby je wyminąć.
Na szczycie wzgórza był duży gaj, w którym rozchodziły się trzy aleje i za którym
przeświecały wśród zieleni budynki z czerwonej cegły i z szarego kamienia, skąd już dolatywał
czysty sopran dzwonu. Procesja rozlała się teraz w trzy strumienie, które zwężały się raptownie
tam, gdzie szły opieszaie pary, z przypadkowym a ogromnym, bezcelowym, dziecinnym
zapamiętaniem trzymając się za rozhuśtane ręce, krocząc zygzakami, wpadając na siebie i
popiskujÄ…c wtedy jak szczeniaki.
Szersza aleja prowadziła do urzędu pocztowego. Horace wszedł i czekał, dopóki przy
okienku nie było nikogo.
- Szukam pewnej panienki, panny Temple Drake. MinÄ…Å‚em siÄ™ z niÄ… chyba, prawda?
- Jej tu już nie ma - odpowiedział urzędnik. - Wyjechała może ze dwa tygodnie temu.
Był młody, miał bezmyślną, gładką twarz, okulary
I w rogowej oprawie i bardzo starannie uczesane wło-tfsy. Po długiej chwili Horace
usłyszał własny głos, zapytujący spokojnie: - Nie wie pan, dokąd ona wyjechała?
Urzędnik spojrzał na niego. Wychylił się z okienka j szepnął:
- Czy pan także jest detektywem?
- Tak - odpowiedział Horace. - Tak. Nieważne zresztą. To nieważne.
Potem spokojnie zszedł ze schodków, znowu w blask słońca. Stał tam, gdy z obu stron
one go mijały nieprzerwanym strumieniem - gdy szły w folklorowych sukienkach z krótkimi
rękawkami, Lśniącowłose, i przecież znał tak dobrze to ich jednakowe, chłodne, niewinne,
nieustraszone spojrzenie nad jednakową, szaleńczo czerwoną szminką na ustach; jak chodząca
muzyka, jak miód sączący się w słonecznym blasku, pogańskie i przelotne, i pogodne, nieuchwy-
tnie przypominały w słońcu wszystkie stracone dni i rozkosze, których zaznać się nie zdążyło.
Jasność rozedrgana upałem otwierała prześwity wśród miraży - budowli z kamienia czy cegły,
kolumn bez wierzchołków, wież jak gdyby w powolnej ruinie ponad zieloną chmurą liści
ulatujących z wiatrem połud-niowo-zachodnim - miraży złowieszczych, nieważ-kich, kojących -
a on stał tam i słuchał rzewnych klasztornych dzwięków dzwonu i zadawał sobie pytanie: Co
teraz! Co teraz?" - I odpowiedział sobie: No nic. Nic. To skończone.
Wrócił na stację, chociaż miał jeszcze godzinę do odejścia pociągu; ale już trzymał nabitą
tytoniem, tyle że jeszcze nie zapaloną fajkę z kaczana. W toalecie zobaczył imię i nazwisko
nabazgrane na plugawej, wypłamionej ścianie: Temple Drake. Odczytał to spokojnie,
pochylając głowę, wolno w palcach obracając nie zapaloną fajkę.
Na pół godziny przed odejściem pociągu one zaczęły się zbierać; bez pośpiechu schodziły
ze wzgórza i gromadziły się na peronie, i rozbrzmiewały ich cieńkie, wesołe, chrypliwe śmieszki,
i jaśniały jednakowo ich nogi, i jaskrawiły się kuse sukienki, i nieustanna była ta niezdarna,
zmysłowa i bezcelowa ruchliwość młodości.
W pociągu powrotnym był wagon sypialny. Horace przeszedł tam przez wagon zwykły.
Zastał tylko jednego pasażera; przy oknie w połowie wagonu siedział ktoś rozparty, z gołą głową,
[ Pobierz całość w formacie PDF ]