[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Zeszliśmy jednak na ląd bez niemiłych przygód, wraz z ekwipunkiem. Pozbierawszy rozmaite
kosze i torby, ruszyliśmy za Wahabem i Tonym pod górę między kamiennymi pinaklami
o dziwacznych kształtach.
I co powiesz o tych skałach? wydyszał Dave. Widziałeś kiedy coś tak niesamowitego?
To jakby Wielki Kanion Krągłej Wyspy.
Nad naszymi głowami zawisł tropikalny ptak o białym ogonie, podobny do krzyża
maltańskiego z kości słoniowej, wydając pełne irytacji okrzyki, a Dave przystanął, otarł pot
ściekający mu do oczu i odpowiedział czymś, co brzmiało jak stek obelg w tym samym języku.
Zaskoczony ptak odpłynął z wiatrem i zniknął.
Cholera, widziałeś kiedy piękniejsze ptaki? zadał pytanie Dave.
Nie odpowiedziałem. Obciążony zimnymi napojami w ilości, która mogłaby wypełnić
lodówkę, a także aparatami fotograficznymi i lornetkami, nie byłem zdolny do mówienia ani
naśladowania jakichkolwiek odgłosów i dziwiło mnie, że Dave to potrafi. Powierzchnia skał
wydawała się gładka, ale gdzieniegdzie pokrywała ją cienka skorupa, złuszczająca się niczym
skóra z pleców nadmiernego entuzjasty kąpieli słonecznych, albo warstewka drobnych grudek.
W tych miejscach nieostrożne stąpnięcie wiązało się z poślizgiem, co oznaczało albo zsunięcie
się o metr, albo niezdarny i nabierający rozpędu zjazd prosto do morza. Choć minęła dopiero
siódma rano, powietrze było ciepłe, wilgotne i lepkie od soli, i pot lał się z nas strumieniami.
Z każdym krokiem pod górę ekwipunek wydawał się cięższy, a zbocze bardziej pionowe. Wahab
przed nami przystanął i obejrzał się przez ramię, z uśmiechem ocierając pot z brązowej twarzy.
Już niedaleko! zawołał. O, tam jest piknikowe drzewo. Spojrzałem we wskazanym
kierunku i wysoko w górze (w miejscu niedosiężnym jak szczyt Everestu) dostrzegłem dziwne,
wachlarzowate liście pandanowca, kiwające na nas niczym zielone dłonie. Zdawało się, że
upłynął wiek, zanim dotarliśmy do drzewa, wspartego na grubych, przypominających nogi
korzeniach. Zatrzymaliśmy się z ulgą w niewielkim kręgu cienia, jaki rzucały jego liście,
i wydobyliśmy sprzęt niezbędny do polowania. Tymczasem wokół nas z wszystkich
zakamarków, jak gdyby na wezwanie fletu niewidzialnego Szczurołapa z Hameln, wyłoniły się
nagle chmary dużych, pulchnych, lśniących ślig o żywych, inteligentnych oczach.
Patrz! wychrypiał John, a jego okulary aż zaparowały z emocji. Popatrz tylko na nie!
To telfarie.
Tak, tak potwierdził Wahab, uradowany wyraznym zachwytem Johna. Są bardzo mało
płochliwe. Zawsze uczestniczą w pikniku pod drzewem. Pózniej je nakarmimy.
Widziałeś kiedy takie cholernie urocze stworzenia? chciał wiedzieć Dave. Tylko
popatrz na tych sukinsynów. Oswojone jak stado królików.
Zligi były atrakcyjnymi jaszczurkami o masywnych, mocnych ciałach, krótkich kończynach
i długich ogonach. Zbliżyły się do nas wdzięcznymi, ślizgowymi ruchami, wysoko unosząc
łebki, i zaczęły się wdrapywać na nasz leżący w stertach ekwipunek. Ich ubarwienie miało
stonowany acz miły dla oka odcień szarości lub brązu, lecz gdy promień słońca oświetlił je pod
pewnym kątem, gładkie łuski rozkwitały niczym mozaika barwami fioletu, zieleni, szafiru
i złota, mieniąc się jak plama oleju na powierzchni kałuży. Ta śliga, telfaria, należała do
gatunków, po które przybyliśmy tak daleko i bynajmniej nie okazała się nieuchwytna,
przeciwnie: komitet powitalny przeglądał nasz bagaż z dokładnością eleganckich przedstawicieli
służby celnej.
Ponieważ jaszczurki wręcz prosiły się o to, by je schwytać, uznaliśmy, że roztropniej będzie
skupić się najpierw na dwóch innych gatunkach, które zamierzaliśmy zdobyć. Jednym był gekon
Gunthera według obliczeń, na wyspie pozostało zaledwie pięćset okazów drugim zaś nieduża
śliga, występująca, jak poinformowali nas dla zachęty Tony i Wahab, wyłącznie w najwyższych
[ Pobierz całość w formacie PDF ]