[ Pobierz całość w formacie PDF ]
mogąc wyjaśnić przyczyn słabnącego już teraz pożaru, próbował podejść bliżej.
Nagle jego stopa skręciła się gwałtownie i O'Hara upadł na łokieć. Wypuścił
kuszę, która z przerażająco donośnym łoskotem uderzyła o skałę. Leżał przy samym
skraju drogi, blisko dżipa Rosjanina. Syczał z bólu, usiłując stłumić w sobie
nieuchronny, jak mu się zdawało, jęk i oczekiwał na okrzyk zaskoczenia
towarzyszÄ…cy swojej wpadce.
Lecz podczas prób oczyszczenia drogi żołnierze robili zbyt wiele hałasu, a dżip
został uruchomiony i podjechał trochę do przodu. Z wolna ból zaczął odpływać i
O'Hara spróbował ostrożnie wstać, lecz ku swojemu przerażeniu stwierdził, że
jego ramię uwięzło chyba w szczelinie skalnej. Lekko szarpnął, ale usłyszawszy,
że trzymany w dłoni automat uderza przy tym o skały, znieruchomiał. Potem naparł
na uwięzione ramię i nic nie poczuł.
W innych okolicznościach uznałby to za zabawne. Był jak małpa, która wsadziła
łapę w szyjkę butelki, aby pochwycić jabłko, lecz nie zdoła jej wyciągnąć, jeśli
nie puści zdobyczy. On również nie mógł wyciągnąć ręki bez puszczenia broni,
tego zaś, obawiając się hałasu, nie ośmieliłby się uczynić. Ostrożnie
przemieszczał ciało, lecz zaniechał tego, słysząc w pobliżu głosy.
- Mówię wam, że mój sposób był najlepszy. - To mówił Kubańczyk. Drugi głos był
bezbarwny i twardy, a ponadto posługiwał się zle akcentowanym hiszpańskim.
- I co zyskałeś? Dwie skręcone kostki i złamaną nogę. Traciłeś ludzi szybciej,
niżby ich zdołał zabijać Aguillar. Pomysł z przeszukiwaniem góry przy takiej
pogodzie nie miał sensu. Spieprzyłeś to od samego początku.
- A czy twoja propozycja okazała się choć trochę lepsza? - zapytał Santos z
rozdrażnieniem. - Tylko popatrz, co się stało: dżip i ciężarówka zniszczone,
187
Cisnął zapałkę w pobliże kałuży nafty, która zapłonęła natychmiast; płomień
pobiegł szybko ku drewnianej ścianie. Willis pośpiesznie zapalił kłąb
nasączonych naftą szmat i biegnąc wzdłuż linii chat, wrzucał je przez otwarte
drzwi. Kiedy dotarł do ostatniej chaty w pierwszym szeregu, usłyszał od strony
drogi odległy trzask i kilka wystrzałów. Lepiej się pośpieszyć, pomyślał, i
zwijać żagle.
Gdy opuszczał osadę, pożar już na dobre ogarnął pierwszy szereg chat, a z okien
strzelały wielkie języki ognia. Manewrując pomiędzy skałami powyżej osady,
Willis dotarł do drogi i dopiero wówczas obejrzał się na eksplodujący wulkan
pożogi. Doznał satysfakcji - zawsze lubił dobrze wykonaną robotę. Gęsta mgła
pozwalała mu dostrzec tylko jaskr awożółtą i gniewnie czerwoną poświatę, jednak
mógł się zorientować, że wszystkie chaty płoną należycie i że w morzu ognia nie
ma znaczących luk. Dziś się tutaj nie prześpią, pomyślał i ruszył biegiem pod
górę.
Biegł długo, przystając od czasu do czasu, żeby złapać oddech i nasłuchiwać.
Zraza dobiegały go słabe okrzyki, lecz teraz ciszę panującą na zboczu góry
zakłócało tylko niesamowite zawodzenie wiatru. Nie wiedział, czy
ArmstrongiBenedettawyprzedzajągo, czy też są za nim. Czujnie nastawiał ucha, by
pochwycić jakikolwiek odgłos w dole drogi. Nie słyszał nic. Kiedy znalazł się
wyżej, zaczął odczuwać pierwsze słabe oznaki choroby wysokościowej.
Dogonił pozostałych w pobliżu kopalni. Na dzwięk kroków Willisa Arm-strong z
niepokojem obrócił się na pięcie. Byli tam również Aguillar z panną Ponsky,
których wędrówka trwała bardzo długo.
- Cholerne widowisko, nieprawda? - powiedział Armstrong z udawaną beztroską.
Willis przystanął z piersią unoszoną ciężkim oddechem.
- Zmarzną dziś w nocy... Może odłożą ostateczny atak do jutra? W gęstniejących
ciemnościach Armstrong pokręcił głową.
- Wątpię. Są napaleni... i blisko zdobyczy. - Popatrzył na dyszącego jak pies
Willisa. - Lepiej przestań pędzić i pomóż Jenny, jest w kiepskim stanie. My z
Benedettą pobiegniemy do kopalni i zobaczymy, co można zdziałać.
Willis obejrzał się przez ramię.
- Czy sądzisz, że są daleko?
- A czy to ważne? - spytała Benedettą. - Będziemy walczyć tu albo w kopalni. - W
roztargnieniu pocałowała Aguillara, powiedziała doń coś po hiszpańsku, a potem
gestem przywołała Armstronga i we dwójkę odeszli w pośpiechu.
Wkrótce byli już w kopalni. Obejrzawszy trzy chaty, Armstrong powiedział
bezbarwnym głosem:
189
- Nie do obrony, tak samo jak osada. Ale zobaczymy, co się da zrobić. Wszedł do
jednej z chat i w półmroku rozejrzał się bezradnie. Dotknął
drewnianej ściany i pomyślał, że pociski przebiją ją jak papier -już lepiej
byłoby rozbiec się po zboczu góry i zaryzykować śmierć z wychłodzenia. Wyrwany z
zadumy okrzykiem Benedetty, wybiegł na zewnątrz.
Przy świetle zapalonej zapałki patrzyła na trzymaną w dłoni kartkę.
- To od Forestera - powiedziała podniecona. - Przygotowali dla nas jeden z
tuneli.
Armstrong szybko podniósł głowę.
- Gdzie? - Ujął kartkę, obejrzał nakreślony na niej szkic i powiódł spojrzeniem
dokoła. - To tam - oświadczył wyciągając ramię.
Znalazł tunel i wzniesioną przez Forestera i Rohdego kamienną ścianę.
- Nic nadzwyczajnego, ale musi wystarczyć - powiedział spoglądając w mrok. -
Wróć po tamtych, a ja zobaczę, co jest w środku.
Zanim zebrali się wszyscy u wlotu korytarza, zbadał go nader starannie.
- Zlepy zaułek - oznajmił. - Właśnie tu stoczymy ostatni bój. - Wyciągnął
pistolet zza pasa. - Wciąż mam broń Rohdego, z jedną kulą. Czy ktoś strzela
[ Pobierz całość w formacie PDF ]