[ Pobierz całość w formacie PDF ]
parę krzeseł, dla sołtysa dębowe biurko, dwie szafy wypełnione po brzegi skoroszy-
tami i grubymi księgami. Na ścianie jakiś plakat propagandowy, sporo ogłoszeń i
portret gubernatora Franka. W rogu izby wielki piec.
- Dobra jest - ucieszył się Jastrząb . - Galopem, chłopaki! Zapałki i jazda z tym
świństwem na podwórze...
Na dziedzińcu buchnął kłąb dymu, gdy rzucili zapalony rulon papieru. Potem bu-
szujący ogień zżerał po kolei spisy ludności, strzępy ksiąg inwentarzowych, doku-
menty kontyngentowe, jakieś ważne formularze z pieczęciami, nakazy, zakazy, we-
zwania, wszystko. Do pieca poszła cała zawartość szaf. Nie oszczędzono biurka pana
sołtysa. Z szuflad leciała na podłogę starannie ułożona makulatura, ołówki, stemple,
ołowiane plomby, metalowe kolczyki. Na podwórzu aż huczało, gdy ładowali w po-
śpiechu do ognia urzędowe bogactwo, porwane w strzępy, rozdeptane, przemieszane
w jednym wielkim stosie.
Jastrząb był człowiekiem z natury skrupulatnym. Nie pozostawił nic, co mogło-
by zadowolić sołtysa. Przed odejściem chciał nawet wrzucić do pieca granat, ale zre-
zygnował w obawie, że potężna eksplozja mogłaby poderwać na nogi całą wieś. Już
wychodzili, ucieszeni z dobrej roboty, gdy nagle Sokół skoczył do zdemolowanego
biurka, sięgnął po pełny kałamarz i grzmotnął z rozmachem w spasioną gębę general-
nego gubernatora na ścianie. Dostojnik Rzeszy zginął w mgnieniu oka w rozprysku
czarnego atramentu.
- Koniec, spływamy! - rzucał Jastrząb .
Na posterunku pożegnali się jeszcze z policjantami. Ostrzeżenie było krótkie i
wymowne: Odchodzimy, ale niech was ręka boska broni, gdybyście próbowali pójść
naszym śladem!
Biegiem dopadli do skraju lasu, gdzie czekał Gruby z wozem. Ponosiło go, że
musi tkwić bezczynnie z dala od miejsca akcji. On przepadał za dreszczykiem praw-
dziwej emocji, od dawna myślał o tym, by stanąć twarzą w twarz z policjantem, by
konkretnym argumentem - a łapę miał jak niedzwiedz - przywołać takiego syna do
porządku. Toteż gdy tylko zobaczył wychylających się z mroku chłopców, zasypał ich
serią pytań, jak poszło i z czym wracają. Był trochę rozczarowany ulgowym , jak
powiedział, potraktowaniem policjantów.
- Przecież oni i tak poskarżą się żandarmom - perswadował gorączkowo. - Po
czorta ciaćkać się z nimi i ostrzegać. Jednemu można było dla przykładu ukręcić łeb...
- Nie gadaj tyle - przeciÄ…Å‚ JastrzÄ…b . - Nie mamy czasu. Zacinaj konie i wal prosto
do Zdziechowic, drogÄ™ znasz?
- Znam - odburknął niechętnie. - Taka okazja i nic. Ech, wy...
Musieli odbić nieco od traktu. Po obu stronach wąskiej drogi ciągnął się las. Nad-
rabiali jakieÅ› trzy-cztery kilometry. Skorupa zadowolony z rozbrojenia posterunku
pojechał z nimi na ochotnika. Chciał koniecznie zobaczyć, jak partyzanci wyremon-
tujÄ… mleczarniÄ™.
Było już dobrze po północy, gdy osiągnęli skraj wsi. Zdziechowice tonęły w mro-
ku. Chłopskie zagrody ciągnęły się na przestrzeni kilku kilometrów po obu brzegach
Karasiówki, niewielkiej, rzeczułki płynącej sennym nurtem w płytkiej dolinie.
Z odszukaniem mleczarni nie było kłopotu. Stała tuż przy drodze. Gruby z fa-
sonem podjechał pod same drzwi. Zeskoczyli błyskawicznie z wozu i wtedy, jak na
komendę, rozpoczęły swój koncert obudzone psy w całej niemal wsi.
- Luby i Sokół , obudzcie gospodarzy z najbliższych domów i sprowadzcie tu
natychmiast sołtysa i kogoś z kluczami - polecił Jastrząb trochę zaniepokojony
gwałtownym ujadaniem psiej czeredy.
- Klucze? - zdziwił się Gruby - a po c9 klucze? Patrz, tu obok beczki z piaskiem
wisi siekiera. Ja ci pokażę, jak się pruje deski.
Miał krzepę ten chłopak. Już za pierwszym uderzeniem posypały się drzazgi, po
dwóch następnych zatrzeszczały zawiasy. Gruby odrzucił siekierę, sprężył się jak
żbik i prawym^ barkiem łomotnął z całą siłą w przeszkodę. Usłyszeli głuchy zgrzyt
[ Pobierz całość w formacie PDF ]