[ Pobierz całość w formacie PDF ]
ny; wystarczył drobny pretekst, by się obudził. Powinna
o tym pamiętać.
Na jedno pytanie nie potrafiła odpowiedzieć: czym go
rozdrażniła?
Magnus zdawał sobie sprawę, że dziewczyna, którą za
mierzał poślubić, dopięła swego. Nie zrobiła tego celowo,
nie działała z premedytacją, ale dzisiejsze zdarzenie dało
mu powód do niepokoju. W ruinach zamku sprawiła, że
zapomniał nie tylko o chorobie, lecz także o całym
świecie.
Znajome koszmary i zmory nie odstępujące go na krok
odeszły spłoszone przez Caroline Wembly - lecz nie na
długo, nie na zawsze. Wrócą, by się na nim zemścić.
To zresztą nie koniec kłopotów. Najbardziej martwiła
go niecierpliwość, z jaką czekał przez cały tydzień, by uj-
rzeć znowu Caroline. Serce zalała mu fala czułości, gdy
stanęła u szczytu schodów. Wyglądała prześlicznie, choć
miała na sobie dziwaczny kostium, który nawet zatwar
działa purytanka dawno kazałaby wyrzucić. Niewybaczal
ne było także pragnienie, by ten dzień nigdy się nie skoń
czył, zrodzone pod wpływem niewinnej radości Caroline
oczarowanej przejażdżką i odpoczynkiem na słońcu.
Pozostało mu niewiele czasu, a jego celem nie było
ubieganie się o jej względy. Zawarli kontrakt, to wszystko.
Postanowiła go poślubić, bo stoi nad grobem. Zachętę
stanowiły pieniądze, nic więcej.
A on pragnie mieć dziecko. To bardzo proste; śmiesznie
proste.
Powinien o tym pamiętać.
ROZDZIAA SZÓSTY
Magnus czuł się nieswojo, patrząc na twarze gapiów
siedzących w kościelnych ławkach. Gdy Caroline ubrana
w olśniewającą suknię ślubną z kremowego jedwabiu,
promiennie uśmiechnięta, odprowadzana do ołtarza przez
Davida, szła wzdłuż głównej nawy, zachował się jak na
pana młodego przystało i spojrzał na nią czule. Udawał
zakochanego, by zrobić wrażenie na gościach, ale obiecał
sobie, że uchroni serce przed zgubnym czarem Caroline
Wembly.
Przyglądała mu się uważnie oczyma niezwykłej, szafi-
rowej barwy, kiedy przyciszonym głosem powtarzał mał-
żeńską przysięgę. Potem on spoglądał na nią obojętnie
słuchając, jak ze ściśniętym gardłem ślubuje, że go nie
opuści, póki śmierć ich nie rozłączy.
Pocałował ją pospiesznie, chociaż odczuwał pokusę, by
nieco dłużej rozkoszować się słodyczą jej warg. Kiedy
podniósł głowę, w niebieskich oczach ujrzał jakby smu
tek. Czyżby poniewczasie żałowała podjętej decyzji? Da-
vid, który był także drużbą, wyciągnął dłoń, by złożyć mu
życzenia. Magnus odwrócił się w jego stronę.
Podczas wesela asystował Caroline, przedstawił jej pa
stora i jego żonę, a także majętnego sąsiada - wyjątkowe-
go gbura, ożenionego z rezolutną, ładną kobietką, która
sprawiała wrażenie zakochanej do nieprzytomności - oraz
paru innych właścicieli ziemskich z najbliższej okolicy.
Obecny na przyjęciu Caractacus Green zerkał pogardliwie
spod krzaczastych brwi, jakby cała ta afera budziła w nim
najwyższe obrzydzenie. David był w swoim żywiole
i dzięki niemu wśród gości panował nastrój radosnego
ożywienia. Nawet Audrae Wembly śmiała się i gawędziła
wesoło. Ku swemu niezadowoleniu Magnus stwierdził, że
wśród gości nie ma brata Caroline. Kiedy o niego zapytał,
wzruszyła ramionami i odparła:
- Jest bardzo nieśmiały, a poza tym jak każdy chłopak
uważa takie przyjęcia za nudne.
- Czy wiesz, że ani razu go nie widziałem?
Caroline upiła łyk szampana z wysokiego kieliszka.
- Naprawdę? Nie zaprosiłeś go na podwieczorek
w zajezdzie, więc moja matka uznała, że i dziś nie życzysz
sobie jego obecności.
- W żadnym wypadku. To nieporozumienie. Witaj,
Grenville, co u ciebie? - Rozmowa się urwała, bo znajo
my chciał złożyć życzenia Magnusowi, więc ten zapo
mniał o nieobecnym braciszku żony.
Część gości szybko się pożegnała, co było mu na rękę.
Znudził się rolą pana młodego, ale spieszno mu było do
małżeńskiej sypialni. Caroline stała tuż obok; czuł zapach
jej perfum kuszący jak śpiew syreny. Nie mógł się docze
kać, kiedy ją wezmie w objęcia.
Z przerażeniem stwierdził, że zaczyna mu być gorąco.
Rozluznił krawat i zerknął na Artura, który rzucił mu py
tające spojrzenie i zmarszczył czoło. Magnus pokręcił
głową. Jeszcze nie. Podszedł do otwartego okna, by ode-
tchnąć świeżym powietrzem.
Tylko nie dziś, błagał w duchu niebiosa. Nigdy mu się
nie udało powstrzymać ataku, ale jeśli można go odsunąć
siłą woli, to był odpowiedni moment. Z ulgą zauważył, że
jest mu coraz chłodniej, i uśmiechnął się do kamerdynera
na znak, że alarm był przedwczesny. Zapewne tamta zmy-
słowa woń uderzyła mu do głowy. Jaki to zapach? Ciężki,
niezwykły, korzenny i ekscytujący, choć delikatna kwia-
towa woń byłaby dla panny młodej stosowniejsza.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]