[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Przepraszam, znów mnie po-
247
niosło. Za bardzo mi na tobie zależy, żebym mógł zachować spokój. Widzisz, one akurat
nie odczują tego aż tak boleśnie. Weterynarza i tak nigdy nie ma w domu, toteż rzadko się
widujemy jak na rodzinę. Oczywiście, wolałbym mieć syna przy sobie, ale Joaśka się na to
nie zgodzi. Zresztą z moim ciągłym brakiem czasu nie umiałbym zapewnić mu właściwej
opieki. Jacek jest jeszcze zupełnie malutki, w czerwcu skończył trzy latka. Będę go często
odwiedzał, nawet jeśli matka zabierze go do Warszawy, do teściowej. Nie porzucę go
przecież, jeśli o to ci chodzi.
- Nie czuję się ani trochę przekonana - odparłam, pocierając dłonią skroń. Byłam
zmęczona. Noc, którą szczęśliwie mieliśmy za sobą, nie należała do przyjemnych. Za szybą
ciemne korony drzew odcinały się od szaro-perłowego nieba. Czułam się tak, jak gdyby nie
istniały wcale sprawy zamknięte klamrą burzliwej nocy. Uchyliłam okno. Do samochodu
wpadła fala powietrza pachnącego spalinami i lasem. Przede wszystkim lasem. Głęboko
wciągnęłam w płuca świeży, kojący aromat. Nie potrafiłam jakoś wyrzucić z pamięci
cygańskich oczu synka Filipa. I jego roztrzęsionej, nieszczęśliwej żony.
To jest w naszym przypadku ta druga strona medalu. Z tej sytuacji nie da się przecież
wybrnąć tak, żeby nikt nie został pokrzywdzony. Jeśli odrzucę Filipa, z nikim nie będę
szczęśliwa tak jak z nim, nawet z Kubą, wiem to na pewno. A jeżeli pozwolę mu do siebie
wrócić, to przyczynię się do rozbicia jego rodziny, która w innym wypadku może jakoś
przetrwa. Ten kryzys małżeński nie jest pewnie tak głęboki, jak przedstawia go w tej
248
chwili jedna ze stron. Czyli i tak zle, i tak niedobrze, jak mawia babcia. I co ja mam z
tym fantem zrobić?
Byłam tak śpiąca i zmęczona wydarzeniami ostatnich kilkunastu godzin, że moje myśli
płynęły wyjątkowo leniwie. Za odsuniętą szybą las cichł coraz bardziej i tylko od czasu do
czasu dało się słyszeć idący górą poszum wiatru. Z przymkniętymi oczyma wsłuchiwałam się
w tajemnicze szmery, nie spodziewając się, że nie zdążę nawet zasnąć, kiedy wciągnie nas
wir niespodziewanych wydarzeń.
Rozdział dwudziesty pierwszy
Krążyliśmy po targu w Bodzentynie i szukaliśmy konia. Właśnie tak to z boku
wyglądało: że chcemy coś kupić. Nie przyznawaliśmy się, że chodzi nam o konkretną klacz,
żeby nie spłoszyć przewoznika. Nissan został przy wjezdzie na teren targowiska. Kuba oddał
samochód matki do warsztatu w Kielcach i z wdzięczności za pomoc postanowił nam jeszcze
trochę potowarzy-szyć. Zresztą chciał zobaczyć Lolitę, wokół której zrobiło się tyle
zamieszania. Podejrzewałam, że został przede wszystkim ze względu na mnie, ale mogłam się
mylić.
Na szczęście ekipa zajmująca się przywracaniem przejezdności dróg pojawiła się na tyle
wcześnie, że zdążyliśmy dotrzeć do Bodzentyna przed piątą rano. To jest przed czasem, kiedy
- według Filipa - pojawiają się hurtownicy", najczęściej obcokrajowcy, którzy wykupują całe
transporty i wywożą je za granicę. Istniała szansa, że doczekamy się także ściganej
ciężarówki. Przy tak niesprzyjających warunkach na trasie nie mogła nas bardzo wyprzedzić,
zresztą pewnie też gdzieś utknęła. Burza zwaliła największe drzewa już wczesnym
wieczorem,
250
a objazdu dla aut ciężarowych nie było. Wujek, który zmienił Filipa za kierownicą,
specjalnie pojechał dookoła, przez Kielce.
- Na miejscu kierowcy tira wybrałbym drogę na skróty, od strony Starachowic -
uzasadniał. - Jeśli opuści targ, zanim tam dotrzemy, spotkamy go w Aysogórach.
Nie spotkaliśmy, a więc trzeba było zaczaić się na targowisku. Może się zjawi.
- Albo już tu jest - zauważył Filip posępnym tonem, a ja zaczęłam zastanawiać się, co
wolę: nigdy nie odzyskać Lolity, czy spotkać się oko w oko z przestępcą, przed którym już
raz ledwie uciekłam.
- Niewykluczone, że pojechał prosto do Zebrzydowic - dedukowałam. Prawdę mówiąc,
czułam w tej chwili, że to by mi najbardziej odpowiadało, ale mimo wszystko wolałam
przemierzać targowisko w towarzystwie trzech rosłych mężczyzn, niż samotnie czekać na
nich w samochodzie. Zwłaszcza że nigdy dotąd nie byłam w podobnym miejscu i
powodowała mną zwykła babska ciekawość.
Faktycznie, że targu w Piszczacu to nie przypominało. Przede wszystkim plac,
zapełniony tylko i wyłącznie końmi, ludzmi i samochodami przystosowanymi do przewozu
zwierząt, zdawał się ciągnąć bez końca we wszystkie strony, gdy człowiek znajdował się w
samym sercu tego zbiegowiska. Do tego rżenie setek koni i ostra woń świeżego nawozu.
- Spójrzcie tam!... - Wyciągnęłam rękę. Jakiś chłop prowadził konia, a raczej jego cień.
Zwierzę miało spuchnięte czerwone oczy i wyglądało, jakby je stale bito. Poraniona skóra
wisiała na kościach. Kruszącymi się z zanie-
251
dbania kopytami koń potykał się na prostej drodze. Każdy krok sprawiał mu ból.
- Co za drań tak zapuścił tego konia, takiego skur... to tylko obić! - usłyszałam za
plecami i odwróciłam się. Zobaczyłam rolnika, trzymającego na uwiązach dwa pięknie
utrzymane wałachy. Jeden z nich był ślicznym ka-roszem o zaciekawionych oczach. W typie
Kukły, ale większy od niej. Patrzyłam na konia z prawdziwą przyjemnością. W sam raz dla
Ani. Nie zdążyłam podzielić się tą refleksją z Wujkiem, bo Kuba zwrócił naszą uwagę na inną
przykrą scenę. Gniady hucułek, przywiązany krótko do przyczepy, ledwie trzymał się na
nogach. Był brudny i pokryty krwawymi strupami. Wychudzona sylwetka, opuszczony łeb i
nieruchomy ogon wskazywały na najwyższe wyczerpanie. Obok jego towarzysz, bardzo stary
siwek, przytulał do niego głowę, jakby chcąc mu w ten sposób dodać otuchy.
- Jaki ludzki gest... - odezwałam się cicho.
- Chyba właśnie nieludzki - poprawił mnie Filip ironicznie. Nie ulegało wątpliwości, że
koń sam nie doprowadził się do takiego stanu. Wolałam nie zgadywać, w jakiej kondycji
znajduje się teraz Lolita, zdana na łaskę człowieka bez serca. Mogłam być zupełnie pewna, że
nie napoił jej ani nie nakarmił do tej pory ani razu. Miałam tylko nadzieję, że jej nie bił.
Lolity nie było. Postanowiliśmy wrócić do samochodu i obserwować stamtąd wszystkie
wjeżdżające na targowisko auta. Może znajdzie się wśród nich ciężarówka z reklamą
dojrzewalni bananów.
Nie sądziłam, że to będzie tak szybko. Ledwie zbliży-
252
liśmy się do auta, pojawił się charakterystyczny pojazd. Kierowca bez wahania wjechał
na targ, który widocznie dobrze znał. Po czym zaczął wycofywać się w szaleńczym tempie.
Osłupieliśmy ze zdziwienia. Filip pierwszy odzyskał głos:
- Skąd on wie, że go ścigamy?!
Nie mieliśmy tego wypisanego na czole, a mundurowych nie było w pobliżu. Nie
liczyliśmy na pomoc poli-cji, ratowanie powodzian to coś ważniejszego od naszych kłopotów.
Skąd więc panika w oczach rudowłosego kierowcy?
- Poznał mnie - wyjaśniłam. - To jego widziałam wtedy ze Zwirusem. Gdyby nie ten
pajÄ…k...
Nie dali mi dokończyć. Nawet nie wiem, kto wepchnął mnie do samochodu.
- Szybko! Za nim! - krzyknął Filip i usiłował zająć miejsce za kierownicą.
Wujek mu nie pozwolił:
- Jesteś zbyt zmęczony, nie spałeś całą noc. Ja poprowadzę.
Zanim wystartowaliśmy, kierowca ciężarówki zdążył zawrócić. Zjeżdżał ze wzgórza z
nadmierną prędkością, więc ogromna przyczepa zataczała się na boki, a wystraszone konie
[ Pobierz całość w formacie PDF ]